rzechy antoniego

 
 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Torgny Lindgren

PIĘKNOŚĆ MERAB

 

w "Merabs skönhet" Norstedts 1987

 

 

Torgny Lindgren PIĘKNOŚĆ MERAB

 

Musisz wiedzieć, że niezbadane jest wszelkie stworzenie.

Wszyscy mamy duszę ale najbardziej niezwykłe są jednak krowy, żadne inne stworzenie nie jest tak pełne ducha i życia, ich wymiona napęczniałe życiodajnym sokiem, w brzuchu cztery żołądki a we wszystkich czterech, życie, oczy zrozumieją i przebaczą prawie wszystko, a ich skóra drga od radości. Krowy, to one otrzymały pełnię ducha.

   Nic więc dziwnego, że był zrozpaczony gdy jego krowom nie dawano spokoju i wracały z lasu z przetrąconymi grzbietami.

   Gabriel Israelsson, pięćdziesięcioletni kawaler, gospodarstwo odziedziczył po swoim ojcu Konradzie, sam jeden, rodzeństwa nigdy nie miał, zasuszony, od dziecka wyrośnięty a zęby wypadły mu przed trzydziestką. Zgarbiony, z nienaturalnie długimi rękami, szyję także miał długą i wygiętą jakby wyrastała prosto z piersi.

   Za to jego cztery krowy były piękne i tłuste jak anioły w kościele, były to najbardziej zadbane krowy w całej Lakaberg a nazywały się Merab, Mikal, Tapenes i Basemat.

   Ludzie mówili, że Gabriel Israelsson tak kocha swoje krowy, że ma z nimi nienaturalne stosunki ale to nie była prawda. Czasem, w zimie, spał przy nich, bo krowy są jak piece do chleba albo te murowane pośrodku domu, mają w sobie rozkoszny, płonący żar. I mówił do nich, opowiadał im co piszą w gazecie a czasem żalił się na swoje życie i płakał przed nimi, bo do kogo miał się udać, a szczególnie przed Merab, przede wszystkim przed Merab.

   Ale przecież nikt nie może powiedzieć, że to jest nienaturalne.

   Raz był zmuszony dobić krowę, nazywała się Rispa, w rowie przy drodze nad jeziorem, złamała obie przednie nogi i nikt obcy nie mógł jej dotknąć, sam ją oprawił, poćwiartował, posolił i ugotował w słojach. Potem wziął wszystko, całą Rispę i zawiózł do księdza w Norsjo.

   U nas nie ma świętych krów, powiedział ksiądz, to u pogan, w Indiach.

   Ale jednak, powiedział Gabriel.

   Tym razem ksiądz musiał ustąpić.

   I w końcu była święta krowa.

 

Pierwszy raz gdy Basemat wróciła wieczorem z lasu ze sztywnym zadem bo coś ją uderzyło po grzbiecie, Gabriel myślał, że to jakaś martwa rzecz, gałąź spadła z drzewa albo drąg z płotu.

   Albo inna krowa na nią skoczyła.                                                                   

   Potem jednak, gdy to samo przydarzyło się Mikal, zrozumiał natychmiast, że to ludzka ręka sprawiła a nie żaden martwy przedmiot, łajdactwo i złośliwość.

   Cóż może samotny biedak przeciw ludzkiej niegodziwości.

   Przez kilka dni trzymał krowy w stajni i karmił zeszłorocznym sianem. Pamiętały jednak las i świeżą trawę wokół źródła za Lidmyran, był lipiec, ryczały więc bez przerwy jak szalone. Zesztywniałe zady, których nie mogły podnieść, wysmarowane w odchodach, musiał myć wodą z mydłem.

   Gdybym tylko wiedział kto to zrobił, myślał. Kto mógł tak targnąć się na życie. Rzuciłbym się na niego z nożem, on nie ma prawa żyć.

Gdy wypuścił je ponownie, zaraz pierwszego dnia, Tapenes wróciła ze złamanym grzbietem.

   Mył ją, wycierał ręcznikiem z workowego płótna i myślał:

   Musi to być ktoś bez czucia dla świętości życia. Ktoś o ślepym sercu.

   Ale Merab  nie ruszy.

   Tylko nie Merab.

Następnego dnia rano wziął strzelbę i poszedł z krowami do lasu, kołysząc się, szły przed nim, czasem zatrzymywały się nad kępą trawy a Merab szła ostatnia, ufna, pełna radości życia, mięśnie pod jej skórą przesuwały się jak fale na wodzie a wymię kołysało niczym wisząca waga, jej piękność sprawiała mu ból.

   Boże Miłosierny! Pomyślał Gabriel.

   W kieszeni miał wędzone mięso więc gdy Merab, Mikal, Tapenes i Basemat stawały przy jakimś polu, on siadał na kamieniu i kroił kawałek.

   Merab miała grzbiet i boki czarne, policzki białe, na udach gwiazdy, białe gwiazdy, obwódki dookoła uszu też białe a między oczami, jasny kosmyk włosów, była najpiękniejszą krową, jaką kiedykolwiek widział.  

(...)

   Patrzył na krowy, nic innego nie widział tylko te krowy. Gabriela też nie widział.

   Teraz i Merab była już blisko wypalarni węgla, ocierając bokami o gałęzie zganiała komary, napasiona, i niespokojna przed dojeniem.

   Wtedy tamten podniósł świerkowy drąg jak siekierę albo deskę do prania bielizny i skoczył do niej, do Merab, nic nie mówił chociaż usta miał otwarte jakby chciał krzyknąć ale nie mógł wykrztusić słowa, dziki jak opętany, zamierzył się drągiem w Merab. O Boże miłosierny!

   Gabriel nawet się nie poruszył, strzelba zwisała mu w prawej ręce, na co mu teraz strzelba, gdy zobaczył kto to jest.

   Ale gdy drąg był najwyżej i już miał spaść na Merab, na jej grzbiet, wtedy zebrał się,

ze wszystkich sił wciągnął powietrze, napiął gardło aż zesztywniało jak rura od piecyka

i krzyknął tak, że słychać było w całej Lakeberg a nawet i w Morke:

   Ojcze! Ojcze! Nie!

Ojciec zatrzymał się wpół uderzenia i stał tak jak zawsze gdy coś było nie po jego myśli.

A Merab, jak gdyby nigdy nic, szła dalej spokojnie do Lakeberg, do dojenia.

 

 

Niewiele można zrobić strzelaniem do ducha.

   Mówienie też na nic.

   Długo tak stali patrząc na siebie, mierząc się jak dwa młode byki, z których jednak jeden drugiemu nie zamyka drogi odwrotu. Krowy poszły dalej, aż zniknęły między drzewami.

   Ojciec wyglądał jak żywy, otyły, prawie że spuchnięty, o płomiennych oczach, uda rozpychały mu nogawice spodni, dłonie szerokie, owłosione, a z wystających z nosa włosów, zwisały krople wody.

   Nigdy nie potrafili ze sobą rozmawiać.

(...)

  Czy to twoje zło nie daje ci tak spokoju, powiedział.

   Nie byłem gorszy od innych, powiedział Konrad, pewny siebie jak zawsze.

   Smakowało ci ono, powiedział Gabriel.

   Życia chciałem zasmakować, powiedział Konrad.

   Biłeś nas gdy byliśmy dziećmi, powiedział Konrad. Kijem, który dostałeś po dziadku.

   Własnymi rękami urywałeś łby kociętom bo sprawiało ci to przyjemność.

   Hannie od Antoniego ukradłeś stos drzewa.

   Spałeś ze służącymi, chociaż tego nie chciały.

   I zawsze trzymałeś sześć krów, chociaż siana starczało dla pięciu.

   Przez zazdrość nienawidziłeś wszystkich dokoła a szewc Dalin, cały czas chodził w strachu bo odkazywałeś, że go zabijesz.

   Mamę zamknąłeś w komórce na strychu aż oszalała.

   Służące same chciały, powiedział Konrad. A matkę zamknąłem, żeby na zawsze była moja.

   Zacisnął usta jakby coś przeżuwał aż mięśnie wystąpiły mu pod uszami, to także przypomniał sobie Gabriel.

   Kto zaciska usta, zamierza coś złego, powiedział.

   Było to z Księgi Przysłów.

   Ale Konrad odpowiedział:

   Przeklęty, kto złorzeczy swemu ojcu.

   To z piątej księgi Mojżesza.

   Na te słowa Gabriel zaczął krzyczeć jak oszalały:

   Powinienem cię zabić. Powinienem cię zabić kiedy jeszcze żyłeś.

   Konrad nie odpowiadał przez chwilę, szli teraz przez młode, gęste zarośla.

   W końcu powiedział:

   Nie mogę patrzeć. Ale i nie mogę przestać, ciagnie mnie jakaś nieznana siła. Nienawidzę ich. Są tak doskonale stworzone i tak piękne, że gdy patrzę na nie, chce mi się płakać.

   Tak, powiedział Gabriel. On też wiedział co znaczy podziwiać krowę, nie potrzebował już oglądać niczego na świecie.

   Nie czuł żadnego pragnienia. Jego oczy nie pałały już żadnym pragnieniem.

   Tak, powiedział Konrad. To głupie i niesprawiedliwe, że żywe stworzenie może być tak doskonałe.

   To nie do zniesienia.

   Ich włosy są jak jedwab, powiedział Gabriel. Gdybym to ja tylko wiedział jaki jest jedwab.

   Wymiona są jak piersi kobiety, tylko potężniejsze i nigdy nie wysychają.

   Łeb wypełniony myślami tak, że opada przy każdym stąpnięciu.

   Zad unosi sie jak motyl, a takiej ozdoby nie ma człowiek.

   Tak, powiedział Konrad, najgorszy jest ten zad.

   W dzień sądu, krowy staną po prawej ręce Pana, powiedział Gabriel. A ty będziesz stał po lewej, razem z kozłami.

   Krowy są jak córki Boga.

   Pełne życia, powiedział Konrad. Sam sok życia. Ogarnia mnie szaleństwo, gdy je widzę.

   I dlatego muszę uderzyć.

   W sam zad.

   Gabriel ciągle szukał właściwego słowa. Gdy zobaczył dojrzałe jagody, pochylił się, zerwał i zjadł, myśląc: on nie może jeść.

   A więc to zazdrość, powiedział. Dlatego, że krowy posiadają piękno życia.

   Tak, powiedział Konrad. To jest jak zazdrość.

   Może w ogóle nie było właściwego słowa. Może słowo na utrapienie, nędzę i strach śmiertelny, nie było słowem, które może wypowiedzieć człowiek.

   Ale ojciec był jak żywy.

   Straszliwie mi cię żal, ojcze, powiedział.

   Doszli już prawie do rowu przy drodze nad jeziorem, gdy Gabriel powiedział:

   Nie wolno się znęcać nad życiem. Nie wolno go bić świerkowym drągiem. Trzeba je kochać.

   A gdy już byli nad samym rowem powiedział te ostatnie słowa, właśnie wtedy, gdy przeskakiwał przez rów, nad samym środkiem rowu, w skoku, niektóre słowa uniosły się w powietrze i wydawało się, że są większe od innych, a największym było współczucie:

   Miłość objawia się tylko tym, którzy współczują wszystkiemu co żyje. Współczucie i miłość chronią nas od śmierci wiecznej.

 

 

Słyszał jak stary ojciec rozpędził się by skoczyć przez rów, słyszał jak się odbił i skoczył. Ale nie wylądował. Tylko drąg świerkowy został i Gabriel wziął go do domu na opał.

   Może w końcu znalazł odpowiednie słowo. Ale które to było, tego nie dowie się nigdy. Tyle słów powiedział, okropnie dużo słów. A może to, że krowy są jak córki Boga.

   Stały przy ścieżce rycząc, Merab, Mikal, Tapenes i Basemat. Rozpoznawał głos Merab.

 

 

 

   Potem, gdy już je wydoił, nakarmił i napoił odrobinę na wieczór, stał przy kowadle do samej północy i kuł jakby tarczę z żelaza, ochronę na grzbiet Merab, na wszystkie jej kręgi aż do ostatniego bo niezbadane jest wszelkie stworzenie, nigdy nie możesz być do końca pewien i żadne ludzkie słowo nie trwa na wieki. Traci swoją moc.

   Nad ranem położył się przy Merab żeby się zdrzemnąć przez chwilę, przeżuwała trawę przyniesioną znad źródła, w brzuchu szumiało jej jak w lesie na wiosnę, ptaki, woda z roztopów i wiejący wiatr.

   Czy rozumiesz, powiedział do niej. Zmarły ojciec. Stary zmarły ojciec. Czy naprawdę potrafisz to zrozumieć.

 

 

 

Przełożył z języka szwedzkiego - Antoni Orzech

 

 

 

 

 

                                                       KONIEC