nasz blok
pod balonem
------------------------
ŚRODA 2 WRZEŚNIA
Pisząc o sklepie hydraulicznym,
przypomniałem sobie dwa słowa:
załubki (ozdobne sanie) i łubki
(deseczki z których one były zrobione).
Pamiętam jak tymi saniami, na przełaj,
przez pola, wieźli mnie do jednej z sąsiednich wsi. Jeździłem na nartach po
okolicznych pagórkach, tak daleko jednak nie byłem nigdy. Wieziono mnie do
znachora. Byłem już dwukrotnie w szpitalu, gdzie ściągano mi krew z kolana i
zakładano gips. Nic to jednak nie pomogło. Za każdym razem, po zdjęciu
gipsu, ciągle nie mogłem chodzić. Bałem się, że będę miał sztywną nogę, więc
niech będzie i znachor! Był felczerem na wojnie.
Gdy po kilku dniach przyjechał do nas,
kazał mnie położyć na drewnianej kanapie. Obok postawił wiadro z wodą do
cucenia i miał ze sobą łubki, dwie rynienki. Dotknął kolana i powiedział,
-rzepka nie jest na swoim miejscu. Ja
ją ustawię. Będzie boleć.
Uderzył dłonią w kolano, spychając w
dół chrząstkę i powoli zaczął zginać nogę. Przez trzy miesiące była
nieruchoma więc wydawało mi się, że ją łamie. Potem znów wyprostował i
zawiązał w te łubki.
Zaczęła się noc podczas której
wyrywałem sobie włosy z głowy.
W kolanie miałem rozpalone żelazo.
Po wakacjach wróciłem do szkoły a nawet
na gimnastykę, gdzie to wszystko się wydarzyło. Kończyła się lekcja.
Nauczyciel staruszek, który stosował pedagogikę kapralską a myśmy się mu
odwzajemniali z nawiązką, kazał nam biegać po równoważni oraz podrzucać i
łapać piłkę. Rzuciłem za daleko i biegnąc, spadłem z równoważni. Ponieważ
nasz profesor nie położył materaców, kolanem uderzyłem w metalową obudowę w
podłodze, gdzie stawiano drążek. Dotrwałem do końca zajęć w szkole i, z
pomocą dwóch kolegów, pokuśtykałem do szpitala.
-----------------------------
CZWARTEK 3 WRZEŚNIA
Miron Białoszewski nowych mieszkańców,
wprowadzających się do bloku nazywał "ci-my". Ci, czyli oni, bo jeszcze
nieznani i obcy ale skoro będą mieszkać z nami pod tym samym dachem, to już
także i my.
W naszym bloku pojawia się ich coraz
więcej. Dziś trzy "ci-my", młodziutkie, bez latarki, szukały windy. Jak ćmy
krążyliśmy w ciem-nościach, sprawdzając czy z tej części bloku w której jest
winda, można przejść do tamtej, w której na górę wchodzi się tylko po
schodach. Przejścia nie ma. Chyba, że w mieszkaniu na końcu korytarza,
przebije się wyjście do drugiej klatki schodowej albo chociażby położy
kładkę z balkonu na balkon. Można też przechodzić przez okno w dachu.
W takich chwilach gram za weterana.
Odpowiadam gdzie i co można kupić. Doradzam, że nie warto dzielić pokoju na
maleńkie klitki.
I słucham o przygodach ciekawszych niż
moje. Wcześniej
opisałem jak bez latarki nie mogłem znaleźć wyjścia a
dowiaduję się, że sąsiadowi w tych ciemnościach spadł do piwnicy klucz. A więc jedna przeszkoda więcej. Muszę sprawdzić czy paleta, którą
zastawiłem studnię pod windą, stoi na właściwym miejscu, bo jeszcze
ktoś tam wpadnie.
A tymczasem Jaś z Wojtusiem idą do
szkoły, bo znów wrzesień.
-Na wakacjach zabiłem pięć ćmów, chwali
się Jaś.
-Ciem! poprawia go Wojtuś.
-Kapciem, odpowiada Jaś.
---------------------------------
PONIEDZIAŁEK 7 WRZEŚNIA
Kwiaty
są dziećmi słońca.
To pokrewieństwo
widać u wielu ale tylko o jednym można
powiedzieć "wykapany tata".
Jego tarcza wrze. Żółty okrąg pyłków z
godziny na godzinę przesuwa się ku środkowi, który oślepia. A dookoła
promienie. W pokoju przyćmił wszystko. Jeden jego płatek zgasił płonące w
tle chryzantemy.
Oczywiście przesadzam bo chociaż jest
tak, jak piszę to widzimy tylko obraz słońca. Jak w Kaplicy
Sykstyńskiej. Dokładniej, jakby tkaninę.
W moim dawnym bloku pani Janina, po
przejściu na emeryturę otworzyła pracownię kilimów. Za oknem był wydeptany
trawnik. Zmieniła go w ogródek, pełen małych słoneczek rudbekii,
niezapominajek, chińskiej róży, kosmei i ciągle nowych kwiatów, których
imiona niekoniecznie zgadzały się z tymi w atlasach.
W Lundzie przed biblioteką,
stoi
najsłynniejszy ze Szwedów, Karol Linneusz. 300 lat temu, wszystkie kwiaty i to co żyje,
nazwał ich własnym imieniem i nazwiskiem. Stworzył jedną ziemską rodzinę z
trzema wielkimi klanami:
Animale, Vegetale i Minerale.
Ilekroć go mijałem zawsze w dłoniach trzymał żywy kwiat. Miłosz złożył mu
hołd "wierszem
podobnym do klasycznej ody".
------------------------
ŚRODA 9 WRZEŚNIA
Jedno z
najpiękniejszych miejsc na
świecie. Mam dziesiątki takich zdjęć jak te trzy u góry. Jest tam wszystko.
Jest woda, są skały, drzewa, motyle i ze sto orzechów
:-) W tym miejscu pracował Święty. A wszystko to, jak głosi drogowskaz, 2 km
od Wawelu a więc w sercu naszego miasta.
Wczoraj spotkałem tam pana Józefa.
Zagadnięty, zaczął się żalić
-Znów wycięli moje klony.
Nie zrozumiałem.
-Od 20 lat przychodzę tu prawie
codziennie. Mieszkam niedaleko i żeby się brzegi nie osuwały, sadzę
kanadyjskie klony. Nie wszystkie się przyjmują bo ziemia skalista. Ale
niektóre są już taaakie duże, podniósł wysoko rękę. -W ten weekend znów mi
trzy wycięli.
-Kto? pytam.
-Przychodzą, palą ogniska, piją i po
pijanemu wycinają co popadnie bo z tych gałązek to nawet ognia nie ma.
Rzeczywiście co parę dni z balkonu
widzę dymy nad Skałkami a jak wiatr wieje w tę stronę to lepiej zamknąć okno.
O tej porze roku dookoła Zalewu jest
śmietnik. Tuż przy ścieżce leży ogromna lodówka i butelki, butelki, butelki.
_______________________
SKRZYKNIJMY SIĘ (Znowu?).
Na początek wybierzemy się i
posprzątamy ile się da.
Bo zniszczą nam ten zielony skarb.
---------------------------
SOBOTA 19 WRZEŚNIA
"Skrzyknijmy się i posprzątajmy
Skałki!"
Usłyszała to tylko jedna osoba i razem
uzbieraliśmy cztery worki śmieci.
Akurat był Dzień Sprzątania Świata więc
robiliśmy porządek na Ziemi.
Przed nami już tam ktoś był ale chodził
tylko alejkami więc niewiele znalazł.
Przypomniało mi to zbieranie grzybów a
ponieważ urodziłem się niedaleko lasu, więc jestem w tym dobry.
Wygrzebywałem butelki przysypane liśćmi, zdarzały się worki ukryte pod
korzeniami drzew, jakieś stare ubrania. Najwięcej leży tego tam, gdzie
palono ogniska, talerze, kubki, widelce, rozbite szkło...
Dlaczego w takim miejscu, ludzie
zostawiają swoje odpady? Pytanie jak ta skała, na której ćwiczą młodzi
alpiniści. Można w nią walić łbem i na nic. Pozostaje wziąć worek i
pozbierać co inni zostawili. To jest jedyna odpowiedź.
I jeszcze wyrazy podziękowania od
rusałki pawik i kwiatka o gramatycznej nazwie, przymiotno. Czasem, gdy
go zapomnę, nie jestem pewien czy to liczebno, czasowno a może rzeczowno?
----------------------------------
PONIEDZIAŁEK 21 WRZEŚNIA
Dziś ścigałem
policję. Wyprzedzili mnie nyską gdy jechałem nad Zalew. Ja na rowerze, ile
sił w nogach, za nimi. Zniknęli w zaroślach przy drodze do kotła ze ścianą
alpinistów. Droga ślepa więc slalomem pomiędzy kałużami, złapałem ich
siedzących w pracy jak na majówce. Dwóch chłopców, jeden rozmowny, drugi
milczący i niepolicyjnie delikatny. Opowiedziałem o ogniskach i o klonach
pana Józefa.
-Wolno tu palić? pytam.
-To jest teren prywatny, mówi ten
rozmowny, więc jeśli nie pali się za blisko lasu, nic nie możemy zrobić.
-A to, że w nocy dymią na całą okolicę
i wycinają młode drzewka?
-Są z miasta, nie wiedzą, że z tych
gałęzi nie będzie ognia.
Na to nie wpadłem. Oni ścinają młode
klony bo są z miasta. I nic się nie da zrobić.
Nad Zalewem spotkałem babcię z
trzyletnią Julcią.
-Widzisz, to jest liść dębu, jak ładnie
dookoła wycięty.
Zdziwiłem się, że taka mała i już ma
lekcję przyrody a babcia chwali wnuczkę, że rozpoznaje brzozę. Zakazuję
podpowiadania i pytam
-Jak masz na imię? Julcia tylko boczy
się na mnie.
-Zosia?, Kasia?, Iwonka?, zgaduję. Ja
jestem Antoni a ty? Julcia milczy.
Mieszkają po drugiej stronie Zalewu, w
Pychowicach, przy ulicy, której nie mogłem znaleźć gdy przymierzałem się tam
do kupna mieszkania. Wtedy była to tylko polna droga wśród odłogów i ugorów.
Muszę pojechać, zobaczyć jak teraz wygląda.
-O wiewiórka, woła babcia. Czarna, to z
gór. Wiem, bom też góralka. Szuka orzechów.
-Tu ma jednego, mówię. Rozglądają się
dokoła bo nie wiedzą, że ja się tak nazywam. Łapię za aparat ale czarna
wiewiórka biegnąca w krzakach to nie rusałka na kwiatkach i na zdjęciu jest
niewidoczna.
---------------------------
WTOREK 22 WRZEŚNIA
Julcia miała rację nie odpowiadając.
Pytałem ją zawodowo, po belfersku. Dlatego dziś już nie pamiętam nawet buzi.
Babcię widzę a jej nie. Dzieci wiedzą czy się je traktuje serio czy tylko
udaje. W Pychowicach chyba nikt dotąd tak jej nie
zaczepiał.
Martynka
to co innego. Siedziała w minibusie-zabawce przed wejściem do ZOO. Zobaczyła
jakiegoś chłopca.
-Jak się nazywasz? Pyta.
-Piotruś.
-Piotruś, wsiadaj zawiozę cię do
Świnoujścia.
Prościej nie można.
Albo Tosia. Stała na środku ścieżki z
otwartymi ramionami. Musiałem się zatrzymać. Za to nauczyłem ją gwizdać na
palcach a na złożonych w okarynę dłoniach, pohukiwać jak sowa.
Tosiu, pozdrawiam -Tosiek.
-------------------------
ŚRODA 23 WRZEŚNIA
Pierwszy raz w tym domu, wyszedłem z
muzyką na MP3. "Wiosna" księdza Vivaldiego, zamiast latarki w ciemnej, pustej
klatce. Biegnę po schodach do rytmu, to wolniej, to znów szybciej, w dół.
Czekam na poczcie w kolejce a panienka w okienku, choć nie słyszy mojej
muzyki, stempluje listy do rytmu. Na rowerze, przerzutką dostrajam pedały do
taktu. Chodziłem z "Wiosną" nad Wisłę. Na drzewach śpiewały prawdziwe ptaki
a w uszach, w duecie z nimi, te z nut. Albo w zimie, wszędzie śnieg,
tymczasem podkład muzyczny radosny i zielony. Miesiąc temu, nocą, grano Pory
roku na wawelskim dziedzińcu. Nie do poznania. Podświetlone arkady i ogromna
przestrzeń bez zieleni. Muzyka z dwóch małych głośników była tylko
ornamentem. Podczas Jesieni, zaczął padać deszcz. Rozłożyliśmy parasole.
Padające krople wykonały tusz.
Jest muzyka która z zasady nie znosi
żadnego towarzystwa. Bach zmiata wszystko, totalny odlot. Dlatego dobry gdy
hałasują sąsiedzi. Przy Koncercie d-moll na dwoje skrzypiec, nie straszny
nawet rap za ścianą.
Na MP3 mam cztery nagrania Pór roku po
kolei. Pierwszy był Kennedy. Gra szybko i energicznie i to się podobało. Gdy
przyszła Mutter, Nigel przy niej zabrzęczał jak komar. Ona potrafi dużo
więcej niż tylko grać na czas. Isaac Stern, to Ann-Sofie, ale o wiele mocniej. I
na koniec Accademia Bizantina. Skrzypce tu nie dominują, można więc
podziwiać harmonię całości.
------------------------------
CZWARTEK 24 WRZEŚNIA
Najpierw było spotkanie z panią syndyk.
Sprzedaje majątek bankruta, który budował nasze domy. W pustej hali jednego
z nich, w powietrzu latały sumy, od których dostałem zawrotu głowy. Jego
budowle są warte kilka milionów, działki jeszcze więcej. Gdy nagle wychodzi
na jaw, że ma też jakiś parking za kilkadziesiąt tysięcy, nie ma o czym
mówić, bo co to znaczy przy długu 66 milionów w jednym tylko banku. A
ponieważ to w obligacjach, więc z odsetkami urosło już do 104 milionów. Bank
zarobił więcej, niż warte jest całe osiedle na Wierzbowej. W czasie gdy my
obradujemy, tam znów przybyło kilka tysięcy.
Znany profesor z UJ orzekł, że nasze
umowy podpisane tylko z deweloperem nie są
wzajemne
więc nam zwrócą pieniądze na samym końcu, jeśli wystarczy.
Natychmiast po tym pierwszym, drugie
spotkanie już w realnym świecie. To my mieszkańcy i być może, wtyczka
dewelopera. Zaczyna się od dramatycznej separacji z właścicielami
niewykończonego bloku A. Odchodzą do innego pomieszczenia aby zastanawiać
się jak, z naszą pomocą, mogliby dokończyć swoją budowę.
My, "co zrobić?" mamy za sobą, więc
deliberujemy "jak załatwić?" ciepłą wodę, ogrzewanie, światło na klatkach,
sprzątanie, wywóz śmieci i wszystko co potrzebne do pozwolenia na używanie
mieszkań. Niektóre kwiaty, chwasty a nawet jedno drzewo, tak jak w
przyrodzie bez pozwolenia, zapuściły już korzenie w pustych murach.
Do tego załatwiania musimy się ponownie
zrzeszyć
czyli "związać razem". Zaczęło się więc podpisywanie, głosowanie,
przekonywanie wszystkich i każdego z osobna. Jak za dawnych, dobrych czasów
na sejmikach w Wielkiej Rzeczpospolitej. Za oknem noc, coraz mniej ludzi
wytrzymuje piątą godzinę obrad w duchocie na stojąco a tu ktoś zgłasza swoje
veto.
-Trzy złote od metra, na fundusz
remontowy to za dużo!
Przed chwilą były miliony, teraz są
trzy złote. Nie zdzierżył tego sąsiad z południa. Nie ma genów I.RP wiec
huknął jak grom z jasnego nieba
-Kurnik,
jako Czech se vam, Polakom, opravdu divim. Stratili jsme vszichni niekolik set
tisicz zlotych a vy se tu, kurnik, hadate o par zlotówek miesicznie!
(-Kurczę,
jako Czech, naprawdę dziwię się wam Polakom. Wszyscy straciliśmy setki
tysięcy złotych a wy się tu, kurczę, procesujecie o kilka złotówek
miesięcznie!)
Poskutkowało niczym ozon po burzy. On
przeprosił a my ruszyliśmy z kopyta dalej przed siebie.
---------------------------
WTOREK 29 WRZEŚNIA
Rano, piąty już raz zadzwoniła pani z
telekomunikacji. Po przeprowadzce, okazało się, że nie mogą w moim bloku
podłączyć telefonu stacjonarnego. Przyszło dwóch, jeden starszy, drugi
młody. Zaglądaliśmy do skrzynek w piwnicy, nic się nie dało zrobić.
Poszedłem do urzędu, czekałem pół godziny. Jak zwykle tam, kłótnie czy jest
jedna kolejka czy dwie. Wypełniłem formularze przy biurku urzędniczki.
Cierpliwie czekała, potem poprawiła.
To nie wystarczy. Muszę napisać pismo.
Jakie? Przeniesienie tego samego numeru do nowego mieszkania, okazało się
niemożliwe z przyczyn technicznych, więc nie może to być podanie o
rozwiązanie umowy. Napisałem "potwierdzenie", wyślę pocztą. Czwarty miesiąc,
pięcioro ludzi pracuje nad tym zakończeniem. Wyrzuciłem już wszystkie kwity
a oni są mi jeszcze winni 40 zł nadpłaty.
PS. 2 listopada otrzymałem list a w nim
fakturę od TP za październik. Zamiast zwrotu nadpłaty, żądają dokładnie tyle
samo abym to ja im zapłacił. Po raz trzeci poszedłem do biura TP. Dwie panie
urządziły, "burzę mózgu", czyli zwykłe: co robić. Podyktowano mi trzecie
pismo, w którym znów domagam się zakończenia abonamentu.
Bez komentarza.
------------------------------
KONTAKT
CD
październik
|