Antoni Orzech            ZADOMOWIENIE   -   blog na Wierzbowej       wrzesień 2009

 

 

 

BLOG

 

 

2009 

czerwiec 

lipiec 

sierpień 

wrzesień 

październik 

listopad 

grudzień  

2010

styczeń 

luty

marzec

kwiecień

maj

czerwiec

lipiec  

sierpień

wrzesień

październik

listopad

grudzień  

 

2011

styczeń

luty

marzec

kwiecień

maj

czerwiec

lipiec

sierpień

wrzesień

październik

listopad

grudzień

 

2012

styczeń

luty  

marzec

kwiecień

maj

czerwiec

lipiec

sierpień

wrzesień

październik

listopad

grudzień

 

2013

styczeń

luty

marzec

kwiecień

maj

czerwiec

lipiec

sierpień

wrzesień

październik

listopad

grudzień

 

2014

styczeń

luty

marzec

kwiecień

maj

czerwiec

lipiec

sierpień

wrzesień

październik

listopad

grudzień

 

2015

styczeń

luty

marzec

kwiecień

maj

czerwiec

lipiec

sierpień

wrzesień

listopad

     grudzień

 

    2016

    styczeń

    luty

 

 

-------

Skałki

PSY

drzewa

 

  www.antoniorzech.eu 

 

KONTAKT         

 

  


 

2009

ŹRóDŁOSŁóW

 

mieszkać

zamieszkiwanie

naparstek

paznokieć

rozgrzeszenie

sprawiedliwość

j. polski : szwedzki

 

2009

LUDZIE

 

MacIntyre

Heidegger

Boznańska

Vermeer

 

2009

KWIATY

DRZEWA

PTAKI

 

bodziszek

ślaz

żywokost

lepnica

poziewnik

pępawa

kozibród

słonecznik

dąb

gołębie

kos

 

 

nasz blok pod balonem     

 

------------------------

ŚRODA 2 WRZEŚNIA

 

Pisząc o sklepie hydraulicznym, przypomniałem sobie dwa słowa: załubki  (ozdobne sanie) i łubki (deseczki z których one były zrobione).

 

Pamiętam jak tymi saniami, na przełaj, przez pola, wieźli mnie do jednej z sąsiednich wsi. Jeździłem na nartach po okolicznych pagórkach, tak daleko jednak nie byłem nigdy. Wieziono mnie do znachora. Byłem już dwukrotnie w szpitalu, gdzie ściągano mi krew z kolana i zakładano gips. Nic to jednak nie pomogło. Za każdym razem, po zdjęciu gipsu, ciągle nie mogłem chodzić. Bałem się, że będę miał sztywną nogę, więc niech będzie i znachor! Był felczerem na wojnie.

 

Gdy po kilku dniach przyjechał do nas, kazał mnie położyć na drewnianej kanapie. Obok postawił wiadro z wodą do cucenia i miał ze sobą łubki, dwie rynienki. Dotknął kolana i powiedział,

-rzepka nie jest na swoim miejscu. Ja ją ustawię. Będzie boleć.

Uderzył dłonią w kolano, spychając w dół chrząstkę i powoli zaczął zginać nogę. Przez trzy miesiące była nieruchoma więc wydawało mi się, że ją łamie. Potem znów wyprostował i zawiązał w te łubki.

 

Zaczęła się noc podczas której wyrywałem sobie włosy z głowy.

W kolanie miałem rozpalone żelazo.

 

Po wakacjach wróciłem do szkoły a nawet na gimnastykę, gdzie to wszystko się wydarzyło. Kończyła się lekcja. Nauczyciel staruszek, który stosował pedagogikę kapralską a myśmy się mu odwzajemniali z nawiązką, kazał nam biegać po równoważni oraz podrzucać i łapać piłkę. Rzuciłem za daleko i biegnąc, spadłem z równoważni. Ponieważ nasz profesor nie położył materaców, kolanem uderzyłem w metalową obudowę w podłodze, gdzie stawiano drążek. Dotrwałem do końca zajęć w szkole i, z pomocą dwóch kolegów, pokuśtykałem do szpitala.

 

-----------------------------

CZWARTEK 3 WRZEŚNIA

 

Miron Białoszewski nowych mieszkańców, wprowadzających się do bloku nazywał "ci-my". Ci, czyli oni, bo jeszcze nieznani i obcy ale skoro będą mieszkać z nami pod tym samym dachem, to już także i my.

 

W naszym bloku pojawia się ich coraz więcej. Dziś trzy "ci-my", młodziutkie, bez latarki, szukały windy. Jak ćmy krążyliśmy w ciem-nościach, sprawdzając czy z tej części bloku w której jest winda, można przejść do tamtej, w której na górę wchodzi się tylko po schodach. Przejścia nie ma. Chyba, że w mieszkaniu na końcu korytarza, przebije się wyjście do drugiej klatki schodowej albo chociażby położy kładkę z balkonu na balkon. Można też przechodzić przez okno w dachu.

 

W takich chwilach gram za weterana. Odpowiadam gdzie i co można kupić. Doradzam, że nie warto dzielić pokoju na maleńkie klitki.

I słucham o przygodach ciekawszych niż moje. Wcześniej opisałem jak bez latarki nie mogłem znaleźć wyjścia a dowiaduję się, że sąsiadowi w tych ciemnościach spadł do piwnicy klucz. A więc jedna przeszkoda więcej. Muszę sprawdzić czy paleta, którą zastawiłem studnię pod windą, stoi na właściwym miejscu, bo jeszcze ktoś tam wpadnie.

 

A tymczasem Jaś z Wojtusiem idą do szkoły, bo znów wrzesień.

-Na wakacjach zabiłem pięć ćmów, chwali się Jaś.

-Ciem! poprawia go Wojtuś.

-Kapciem, odpowiada Jaś.

 

---------------------------------

PONIEDZIAŁEK 7 WRZEŚNIA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kwiaty są dziećmi słońca.

To pokrewieństwo

widać u wielu ale tylko o jednym można powiedzieć "wykapany tata".

 

Jego tarcza wrze. Żółty okrąg pyłków z godziny na godzinę przesuwa się ku środkowi, który oślepia. A dookoła promienie. W pokoju przyćmił wszystko. Jeden jego płatek zgasił płonące w tle chryzantemy.

Oczywiście przesadzam bo chociaż jest tak, jak piszę to widzimy tylko obraz słońca. Jak w Kaplicy Sykstyńskiej. Dokładniej, jakby tkaninę.

 

W moim dawnym bloku pani Janina, po przejściu na emeryturę otworzyła pracownię kilimów. Za oknem był wydeptany trawnik. Zmieniła go w ogródek, pełen małych słoneczek rudbekii, niezapominajek, chińskiej róży, kosmei i ciągle nowych kwiatów, których imiona niekoniecznie zgadzały się z tymi w atlasach.

 

W Lundzie przed biblioteką, stoi najsłynniejszy ze Szwedów, Karol Linneusz. 300 lat temu, wszystkie kwiaty i to co żyje, nazwał ich własnym imieniem i nazwiskiem. Stworzył jedną ziemską rodzinę z trzema wielkimi klanami: Animale, Vegetale i Minerale. Ilekroć go mijałem zawsze w dłoniach trzymał żywy kwiat. Miłosz złożył mu hołd "wierszem podobnym do klasycznej ody".

 

------------------------

ŚRODA 9 WRZEŚNIA

 

Jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Mam dziesiątki takich zdjęć jak te trzy u góry. Jest tam wszystko. Jest woda, są skały, drzewa, motyle i ze sto orzechów :-) W tym miejscu pracował Święty. A wszystko to, jak głosi drogowskaz, 2 km od Wawelu a więc w sercu naszego miasta.

 

Wczoraj spotkałem tam pana Józefa. Zagadnięty, zaczął się żalić

-Znów wycięli moje klony.

Nie zrozumiałem.

-Od 20 lat przychodzę tu prawie codziennie. Mieszkam niedaleko i żeby się brzegi nie osuwały, sadzę kanadyjskie klony. Nie wszystkie się przyjmują bo ziemia skalista. Ale niektóre są już taaakie duże, podniósł wysoko rękę. -W ten weekend znów mi trzy wycięli.

-Kto? pytam.

-Przychodzą, palą ogniska, piją i po pijanemu wycinają co popadnie bo z tych gałązek to nawet ognia nie ma.

 

 

Rzeczywiście co parę dni z balkonu widzę dymy nad Skałkami a jak wiatr wieje w tę stronę to lepiej zamknąć okno.

 

O tej porze roku dookoła Zalewu jest śmietnik. Tuż przy ścieżce leży ogromna lodówka i butelki, butelki, butelki.

_______________________

SKRZYKNIJMY SIĘ (Znowu?).

 

Na początek wybierzemy się i posprzątamy ile się da.

Bo zniszczą nam ten zielony skarb.

 

---------------------------

SOBOTA 19 WRZEŚNIA

 

"Skrzyknijmy się i posprzątajmy Skałki!"

 

Usłyszała to tylko jedna osoba i razem uzbieraliśmy cztery worki śmieci.

Akurat był Dzień Sprzątania Świata więc robiliśmy porządek na Ziemi.

Przed nami już tam ktoś był ale chodził tylko alejkami więc niewiele znalazł.

 

Przypomniało mi to zbieranie grzybów a ponieważ urodziłem się niedaleko lasu, więc jestem w tym dobry. Wygrzebywałem butelki przysypane liśćmi, zdarzały się worki ukryte pod korzeniami drzew, jakieś stare ubrania. Najwięcej leży tego tam, gdzie palono ogniska, talerze, kubki, widelce, rozbite szkło...

 

Dlaczego w takim miejscu, ludzie zostawiają swoje odpady? Pytanie jak ta skała, na której ćwiczą młodzi alpiniści. Można w nią walić łbem i na nic. Pozostaje wziąć worek i pozbierać co inni zostawili. To jest jedyna odpowiedź.

 

I jeszcze wyrazy podziękowania od rusałki pawik i kwiatka o  gramatycznej nazwie, przymiotno. Czasem, gdy go zapomnę, nie jestem pewien czy to liczebno, czasowno a może rzeczowno?

 

   

 

----------------------------------

PONIEDZIAŁEK 21 WRZEŚNIA   

 

Dziś ścigałem policję. Wyprzedzili mnie nyską gdy jechałem nad Zalew. Ja na rowerze, ile sił w nogach, za nimi. Zniknęli w zaroślach przy drodze do kotła ze ścianą alpinistów. Droga ślepa więc slalomem pomiędzy kałużami, złapałem ich siedzących w pracy jak na majówce. Dwóch chłopców, jeden rozmowny, drugi milczący i niepolicyjnie delikatny. Opowiedziałem o ogniskach i o klonach pana Józefa.

-Wolno tu palić? pytam.

-To jest teren prywatny, mówi ten rozmowny, więc jeśli nie pali się za blisko lasu, nic nie możemy zrobić.

-A to, że w nocy dymią na całą okolicę i wycinają młode drzewka?

-Są z miasta, nie wiedzą, że z tych gałęzi nie będzie ognia.

Na to nie wpadłem. Oni ścinają młode klony bo są z miasta. I nic się nie da zrobić.

 

Nad Zalewem spotkałem babcię z trzyletnią Julcią.

-Widzisz, to jest liść dębu, jak ładnie dookoła wycięty.

Zdziwiłem się, że taka mała i już ma lekcję przyrody a babcia chwali wnuczkę, że rozpoznaje brzozę. Zakazuję podpowiadania i pytam

-Jak masz na imię? Julcia tylko boczy się na mnie.

-Zosia?, Kasia?, Iwonka?, zgaduję. Ja jestem Antoni a ty? Julcia milczy.

Mieszkają po drugiej stronie Zalewu, w Pychowicach, przy ulicy, której nie mogłem znaleźć gdy przymierzałem się tam do kupna mieszkania. Wtedy była to tylko polna droga wśród odłogów i ugorów. Muszę pojechać, zobaczyć jak teraz wygląda.

-O wiewiórka, woła babcia. Czarna, to z gór. Wiem, bom też góralka. Szuka orzechów.

-Tu ma jednego, mówię. Rozglądają się dokoła bo nie wiedzą, że ja się tak nazywam. Łapię za aparat ale czarna wiewiórka biegnąca w krzakach to nie rusałka na kwiatkach i na zdjęciu jest niewidoczna.

 

---------------------------

WTOREK 22 WRZEŚNIA

 

Julcia miała rację nie odpowiadając. Pytałem ją zawodowo, po belfersku. Dlatego dziś już nie pamiętam nawet buzi. Babcię widzę a jej nie. Dzieci wiedzą czy się je traktuje serio czy tylko udaje. W Pychowicach chyba nikt dotąd tak jej nie zaczepiał. Martynka to co innego. Siedziała w minibusie-zabawce przed wejściem do ZOO. Zobaczyła jakiegoś chłopca.

-Jak się nazywasz? Pyta.

-Piotruś.

-Piotruś, wsiadaj zawiozę cię do Świnoujścia.

Prościej nie można. 

Albo Tosia. Stała na środku ścieżki z otwartymi ramionami. Musiałem się zatrzymać. Za to nauczyłem ją gwizdać na palcach a na złożonych w okarynę dłoniach, pohukiwać jak sowa.

Tosiu, pozdrawiam -Tosiek.

 

-------------------------

ŚRODA 23 WRZEŚNIA 

 

Pierwszy raz w tym domu, wyszedłem z muzyką na MP3. "Wiosna" księdza Vivaldiego, zamiast latarki w ciemnej, pustej klatce. Biegnę po schodach do rytmu, to wolniej, to znów szybciej, w dół. Czekam na poczcie w kolejce a panienka w okienku, choć nie słyszy mojej muzyki, stempluje listy do rytmu. Na rowerze, przerzutką dostrajam pedały do taktu. Chodziłem z "Wiosną" nad Wisłę. Na drzewach śpiewały prawdziwe ptaki a w uszach, w duecie z nimi, te z nut. Albo w zimie, wszędzie śnieg, tymczasem podkład muzyczny radosny i zielony. Miesiąc temu, nocą, grano Pory roku na wawelskim dziedzińcu. Nie do poznania. Podświetlone arkady i ogromna przestrzeń bez zieleni. Muzyka z dwóch małych głośników była tylko ornamentem. Podczas Jesieni, zaczął padać deszcz. Rozłożyliśmy parasole. Padające krople wykonały tusz.

 

Jest muzyka która z zasady nie znosi żadnego towarzystwa. Bach zmiata wszystko, totalny odlot. Dlatego dobry gdy hałasują sąsiedzi. Przy Koncercie d-moll na dwoje skrzypiec, nie straszny nawet rap za ścianą.

 

Na MP3 mam cztery nagrania Pór roku po kolei. Pierwszy był Kennedy. Gra szybko i energicznie i to się podobało. Gdy przyszła Mutter, Nigel przy niej zabrzęczał jak komar. Ona potrafi dużo więcej niż tylko grać na czas. Isaac Stern, to Ann-Sofie, ale o wiele mocniej. I na koniec Accademia Bizantina. Skrzypce tu nie dominują, można więc podziwiać harmonię całości. 

 

------------------------------

CZWARTEK 24 WRZEŚNIA

 

Najpierw było spotkanie z panią syndyk. Sprzedaje majątek bankruta, który budował nasze domy. W pustej hali jednego z nich, w powietrzu latały sumy, od których dostałem zawrotu głowy. Jego budowle są warte kilka milionów, działki jeszcze więcej. Gdy nagle wychodzi na jaw, że ma też jakiś parking za kilkadziesiąt tysięcy, nie ma o czym mówić, bo co to znaczy przy długu 66 milionów w jednym tylko banku. A ponieważ to w obligacjach, więc z odsetkami urosło już do 104 milionów. Bank zarobił więcej, niż warte jest całe osiedle na Wierzbowej. W czasie gdy my obradujemy, tam znów przybyło kilka tysięcy.

 

Znany profesor z UJ orzekł, że nasze umowy podpisane tylko z deweloperem nie są wzajemne więc nam zwrócą pieniądze na samym końcu, jeśli wystarczy.

 

Natychmiast po tym pierwszym, drugie spotkanie już w realnym świecie. To my mieszkańcy i być może, wtyczka dewelopera. Zaczyna się od dramatycznej separacji z właścicielami niewykończonego bloku A. Odchodzą do innego pomieszczenia aby zastanawiać się jak, z naszą pomocą, mogliby dokończyć swoją budowę.

 

My, "co zrobić?" mamy za sobą, więc deliberujemy "jak załatwić?" ciepłą wodę, ogrzewanie, światło na klatkach, sprzątanie, wywóz śmieci i wszystko co potrzebne do pozwolenia na używanie mieszkań. Niektóre kwiaty, chwasty a nawet jedno drzewo, tak jak w przyrodzie bez pozwolenia, zapuściły już korzenie w pustych murach.

 

Do tego załatwiania musimy się ponownie zrzeszyć czyli "związać razem". Zaczęło się więc podpisywanie, głosowanie, przekonywanie wszystkich i każdego z osobna. Jak za dawnych, dobrych czasów na sejmikach w Wielkiej Rzeczpospolitej. Za oknem noc, coraz mniej ludzi wytrzymuje piątą godzinę obrad w duchocie na stojąco a tu ktoś zgłasza swoje veto.

-Trzy złote od metra, na fundusz remontowy to za dużo!

Przed chwilą były miliony, teraz są trzy złote. Nie zdzierżył tego sąsiad z południa. Nie ma genów I.RP wiec huknął jak grom z jasnego nieba

-Kurnik, jako Czech se vam, Polakom, opravdu divim. Stratili jsme vszichni niekolik set tisicz zlotych a vy se tu, kurnik, hadate o par zlotówek miesicznie!

(-Kurczę, jako Czech, naprawdę dziwię się wam Polakom. Wszyscy straciliśmy setki tysięcy złotych a wy się tu, kurczę, procesujecie o kilka złotówek miesięcznie!)

Poskutkowało niczym ozon po burzy. On przeprosił a my ruszyliśmy z kopyta dalej przed siebie.

 

---------------------------

WTOREK 29 WRZEŚNIA

 

Rano, piąty już raz zadzwoniła pani z telekomunikacji. Po przeprowadzce, okazało się, że nie mogą w moim bloku podłączyć telefonu stacjonarnego. Przyszło dwóch, jeden starszy, drugi młody. Zaglądaliśmy do skrzynek w piwnicy, nic się nie dało zrobić. Poszedłem do urzędu, czekałem pół godziny. Jak zwykle tam, kłótnie czy jest jedna kolejka czy dwie. Wypełniłem formularze przy biurku urzędniczki. Cierpliwie czekała, potem poprawiła.

 

To nie wystarczy. Muszę napisać pismo. Jakie? Przeniesienie tego samego numeru do nowego mieszkania, okazało się niemożliwe z przyczyn technicznych, więc nie może to być podanie o rozwiązanie umowy. Napisałem "potwierdzenie", wyślę pocztą. Czwarty miesiąc, pięcioro ludzi pracuje nad tym zakończeniem. Wyrzuciłem już wszystkie kwity a oni są mi jeszcze winni 40 zł nadpłaty. 

 

PS. 2 listopada otrzymałem list a w nim fakturę od TP za październik. Zamiast zwrotu nadpłaty, żądają dokładnie tyle samo abym to ja im zapłacił. Po raz trzeci poszedłem do biura TP. Dwie panie urządziły, "burzę mózgu", czyli zwykłe: co robić. Podyktowano mi trzecie pismo, w którym znów domagam się zakończenia abonamentu.

Bez komentarza.

 

------------------------------

KONTAKT  CD  październik