3
Tischner MYŚLI
UKRAINA
WSZECHMOCNY I WSZECHŚWIAT
Irański Katyń
O sprzątaniu i bałaganie (entropii)
papież Franciszek LAUDATO SI'
PAPIEŻ FRANCISZEK O UCHODŹCACH
MUZUŁMANIE - Dekalog ks. Halika
UCHODŹCY-Rozmowa z ekspertem
Polacy
są głodni szacunku
CD 1
Charles Peguy
-
WPROWADZENIE
DO MISTERIUM
NADZIEI
Max Ehrman
- DEZYDERATA
K. Kawafis
- ITAKA i
inne
HUMOR Z GÓR
S.J.Lec - MYŚLI
HAIKU
Xu Zhimo -
SAYING
GOOD-BYE TO CAMBRIDGE AGAIN
Z.Herbert
-
WILKI
Bob Dylan
- Love is Jast a Four-Letters Words
W.
Szymborska MILCZENIE
ROŚLIN
O SKUTKACH
PICIA
LEPIEJE
ANIELSKA PEDAGOGIA
W.
Szymborska RADOŚĆ PISANIA
CD
2
Tadeusz
Gadacz - W
PODZIEMIACH MĄDROŚCI
Agnieszka
Osiecka - UCISZ SERCE
2
Zbigniew Herbert - PAN OD PRZYRODY
2
4
PSALMY
Jan Błoński - ZDANIE
CD
4
|
Józef Tischner - MYŚLI
Wielka teologia jest teologią
wdzięczności
(EUCHARYSTIA
= eu+charidzomai = dziękczynienie).
Góralska
teoria poznania mówi, że są trzy prawdy:
1-
Świenta prowda,
2- Tyż
prowda
3-
Gówno prowda.
WOLNOŚĆ
Wiara
w fatum sprowadza na ziemię fatum.
A wiara
w wolność sprowadza na ziemię wolność.
Wolność przychodzi po spotkaniu drugiego wolnego człowieka.
Kiedy niewolnik spotka człowieka wolnego, albo go za tę jego
wolność znienawidzi, albo sam stanie się wolny.
Dobro
nie istnieje inaczej, jak tylko jako konkretna dobroć
i wolność konkretnego człowieka.
Im wyższa wartość, tym większa swoboda jej uznania.
Strasznie trudno będzie Panu Bogu zbawić człowieka, który
nie jest wolny i nie jest rozumny. Ten człowiek wciąż jeszcze
nie jest sobą. Więc co tu można zbawiać, skórę i kości?
W religii, aby być posłusznym, trzeba najpierw być wolnym.
W dzisiejszym świecie nie wolność jest problemem. Wolność już
jest. Pozostało pytanie: co zrobić z wolnością?
Tak
jak prawda jest dla człowieka kluczem do świata, tak wolność
jest kluczem, który wartości otwiera drogę w głąb człowieka.
Nie
jesteśmy bezgranicznie wolni. Jesteśmy wolni wobec dobra i zła
i z tego robimy rachunek.
Wszelkie zło oznacza chorobę wolności.
Nie
jest wolny człowiek, który nie potrafi przyznać się do winy.
Nie jest wolny naród, który nie potrafi wysłuchać wyznania win
i uczynić takiego wyznania. Nic tak nie krępuje wolności,
jak wina nienazwana i niewyznana.
Potrafimy walczyć o wolność, ale trudno się nam jej dorabiać.
WIARA
Pobożność jest niezwykle ważna, ale rozumu nie zastąpi.
jak ktoś
jest głupi i jak chce być głupi, nie powinien do tego używać
religii. Nie powinien
religią swojej głupoty zasłaniać.
Niewątpliwie religia nadaje sens cierpieniu, ale
nie cierpiętnictwu.
Trudność rozumienia (wiary) nie polega bowiem na tym,
że wiara jest złożona, a my prości, ale na tym,
że my powikłani a wiara prosta.
Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie pokazuje,
co w chrześcijaństwie jest fundamentem,
a co fundamentalizmem.
Wielka teologia jest teologią wdzięczności.
NADZIEJA
Wierność
jest przede wszystkim aktem nadziei, a nie pamięci.
Wychowują jedynie ci, którzy mają nadzieję.
Gdy
człowiek nie wie, co zrobić, sumienie mówi mu tylko jedno:
"szukaj".
MIŁOŚĆ
Miłość
sama w sobie jest "nie do pojęcia", ale dzięki miłości możemy
"pojąć wszystko".
Jeżeli
ktoś jest niezdolny do tego, aby ufać ludziom, jeśli
nie doświadczył nigdy zaufania, to nie zrozumie istoty
chrześcijaństwa. Będzie szukał Boga w scenie, w przedmiotach
a nie w ludziach.
Jesteśmy Polakami nie na zasadzie wymiany, lecz na zasadzie
wzajemności.
Byłem zdania, że wychowuje się poprzez uczenie. Gdybym miał
wybierać między dobrym nauczycielem a dobrym wychowawcą,
wybrałbym nauczyciela.
Kiedyś
miłość bliźniego wyrażała się w poleceniu "nie będziesz
zabijał nieprzyjaciół". A teraz do tego przykazania doszło
nowe: "będziesz rozumiał nieprzyjaciół". Musisz rozumieć,
bo nieprzyjaciel ma ci bardzo dużo do powiedzenia o tobie
samym, o twojej własnej sytuacji.
Miłość
jest podstawowym sposobem uczestnictwa w dobru.
Dmitrij Bykow (przeł. Sergiusz
Kowalski).
Rosyjski
pisarz, poeta, satyryk i dziennikarz,
urodzony w 1967 r. w Moskwie.
W 2011 i
2012 r. jeden z animatorów i trybunów
protestów skierowanych przeciw Putinowi.
Ćwiczenia
ukraińskiego batalionu Ajdar, 9 kwietnia
2015 (FOT. VALENTYN OGIRENKO)
Po tej wojnie zmieni się
śpiewna ukraińska mowa, urokliwe odgłosy
ukraińskiej nocy.
Przykro mi bardzo, ale Ukraina Gogola
już nie istnieje. Co do Rosji - nie
wiem, autor nie dokończył "Martwych
dusz", więc jego proroctwo pozostaje
niedopowiedziane. Ale o Ukrainie wiemy
chyba wszystko.
Różni patrioci w przystępie gorliwości
dowodzili, że Ukraina to nieprawdziwe
państwo, że Lenin i Stalin pozszywali ją
z kawałków, że nigdy nie była całością,
bo sam Bóg podzielił ją na Noworosję i
umowny twór zwany Galicją, który można
bez szkody oddać Polsce. Chodzi jednak o
to, że nikt z nich nie wie, skąd się w
ogóle biorą narody. Szczerze wierzą, że
naród można pozszywać z kawałków, kupić
za ruble lub dolary, zakreślić na mapie.
A przecież naród to produkt intelektu,
duchowego, kulturowego i religijnego
wysiłku. Naród wymyślają pisarze,
uosabiają artyści, malują malarze.
Ukrainy nie stworzyli Lenin ani Stalin,
Bandera ani Mazepa, tylko Nikołaj
Wasiljewicz Gogol. Narodowa literatura
jest tym, co kraj i naród chcą wiedzieć
o sobie i co im miłe, choć niekoniecznie
pochlebne. Takich np. Niemców uformowali
Schiller i Goethe. Później obraz
skorygowali najmocniej Wagner i
Nietzsche, choć i ten wizerunek mógł
ulec unicestwieniu w epoce wzrostu i
upadku faszyzmu. Jednak na szczęście dla
Niemców był jeszcze Tomasz Mann, który w
"Doktorze Faustusie" próbował, jak
umiał, oddzielić faszyzm od
niemieckości.
Anglię obmyślili, kiedy powstawały
współczesne europejskie narody, Dickens
i jego znakomici uczniowie, Kipling,
Stevenson, Chesterton czy Galsworthy.
Rosję próbował obmyślić Gogol, ale
nadwerężył sobie plecy pod tym
brzemieniem. Jego dzieło kontynuowali
Tołstoj i Sałtykow-Szczedrin.
Dostojewski z kolei miał nieco inne
zajęcie - obmyślał rosyjską duszę:
histeryczną, pogrążoną w samozachwycie,
chorą na wszelkie możliwe manie, prostą
i niewykształconą, nieszlachetną, a przy
tym niezmiernie się szanującą, jako że
jest bliżej Boga. Z jakiej racji? Z tej,
że przy Chrystusie najwierniej trwała
nierządnica, a na krzyżu współczuł mu
rozbójnik? Ale apostołowie byli w
większości porządnymi ludźmi.
***
Gogol stworzył obraz Ukrainy, który dziś
kończy się z trzech powodów - bo
wszystkie trzy jego filary legły w
gruzach. Po pierwsze, przekonanie, że
ten kraj to Małorosja - sąsiadujące z
Rosją państwo kulturowo bliskie,
wyznające zwierzchnictwo rosyjskich
carów, ściśle związane z kulturą
rosyjską, o wspólnej wierze już nie
wspominając. Wystarczy przypomnieć "Noc
wigilijną":
"- Wstańcie! - zabrzmiał nad nimi
rozkazujący, a jednocześnie przyjemny
głos. Niektórzy z dworzan zakrzątnęli
się i trącali Zaporożców.
- Nie wstaniem, matuchno, nie wstaniem!
Pomrzemy, ale nie wstaniemy! - krzyczeli
Zaporożcy.
Potiomkin gryzł sobie wargi. Wreszcie
(...) rozkazująco szepnął coś jednemu z
Zaporożców. Zaporożcy podnieśli się.
Wtedy dopiero i kowal ośmielił się
unieść głowę i zobaczył przed sobą
niewielkiego wzrostu kobietę o nieco
zbyt obfitych kształtach, upudrowaną, z
niebieskimi oczami, a jednocześnie z tym
majestatycznym uśmiechem, który tak
potrafił zniewalać wszystkich i mógł
należeć jedynie do władczyni.
- Jaśnie oświecony książę obiecał
zapoznać mnie dziś z moim ludem, którego
dotąd jeszcze nie widziałam - mówiła
dama o niebieskich oczach, oglądając z
ciekawością Zaporożców. (...)
Jeden z Zaporożców, wyprostowawszy się,
wystąpił naprzód. - Zmiłuj się,
mateczko, za cóż gubisz twój wierny lud?
Czymże cię zagniewaliśmy? Czyśmy
trzymali stronę pohańca-Tatarzyna;
czyśmy spiskowali z Turczynem? (...)
Naprzód słyszeliśmy, że wszędy każesz
budować fortece przeciwko nam; później
słyszeliśmy, że chcesz z nas zrobić
strzelców; teraz słyszymy o nowej
niełasce. Cóż ci zawiniło zaporoskie
wojsko?" (przeł. Jerzy Brzęczkowski).
Zapomnijmy o tym, że przez 200 lat
Ukraina była historyczną sojuszniczką
Rosji - między oba narody albo, jak
twierdzą niektórzy, dwie części jednego
narodu wbito klin na długie lata.
Najgorszym, przeklętym wrogiem
imperialnego narodu staje się ta jego
część, która pragnie być wolna. Ukraina
mogłaby się stać mekką antyimperialnych
Rosjan. Boję się jednak, że dziś nie
jest to możliwe - wrogość do Rosjan jest
tak silna, że żaden najzagorzalszy
rosyjski zwolennik wolnej Ukrainy nie
będzie uznany za przyjaciela.
Ukraina nie jest winna, w każdym razie
nie bardziej niż Rosja, ale żadnego
pojednania nie będzie przez długie lata.
Wiąże się to ściśle z drugim powodem
dezaktualizacji gogolowskiego schematu.
Naród ukraiński żyje w innej
rzeczywistości, nie chce być wchłonięty
przez Rosję, ale nie spieszy się też, by
rozpłynąć się w cywilizacji Zachodu.
W ujęciu Gogola Ukraina to
południowo-zachodnia, lepsza, urodzajna
część Rosji. Nowa Ukraina musi lawirować
między nowymi mitologiami, szukać innej
niż rosyjska tożsamości, przyzwyczajać
się do wymuszonej roli strefy buforowej,
ziemi pogranicza. Była przyczółkiem
Rosji w Europie, teraz chce być
przyczółkiem Europy na granicy z Rosją.
Musi zaktualizować inne swoje
europejskie cechy. Niełatwe to zadanie,
bo ciąży jej inna tradycja -
radzieckiego doświadczenia tak łatwo się
nie zapomina, no i nie tak łatwo przejść
z cyrylicy na alfabet łaciński.
Oczywiście pan Danyło Burulbasz, jak go
opisał w "Strasznej zemście" Gogol, to
pochodzący z Rosji całkiem tradycyjny
europejski rycerz. Ale wzorem Ukraińca
nie stał się Danyło, tylko Taras Bulba
[bohater powieści Gogola pod tym
tytułem], który przeciwstawia się niemal
wszystkiemu, co europejskie. Wręcz
strach wyobrazić sobie politycznie
poprawnego Bulbę, który otacza braterską
opieką Żyda Jankiela czy niesie pomoc
humanitarną głodującej Polce. A Ukraina,
pomyślana kiedyś jako płomienna
dzikuska, ma teraz się ubrać jak
Europejka.
Trzecią właściwością nowego ukraińskiego
świata, odróżniającą go od schematu
Gogola, jest jego dorosłość
przeciwstawiająca się dziecięcości,
etniczności i bajkowości Gogolowskiego
świata. Można pisać w nieskończoność o
nieznośnej gogolowskości - ale o
kunszcie artysty przesądzają dzieła, a
dzieła Gogola cechuje niezrównana
lekkość.
Gogol jest jak większość jego bohaterów
dobry, szczodry, wesoły, żwawy, zdrowy
duchowo i psychicznie, patriotyczny,
prześmiewczy i wybaczający. Ukraina
przez niego stworzona to kraj wiecznego
święta, gdzie nocne zjawy istnieją tylko
po to, by było ciekawiej, kraj, gdzie
demony się oswaja, a syreny są tak
uwodzicielskie, że nie budzą strachu,
tylko poetyczną tęsknotę za nieosiągalną
doskonałością.
Gogol ulepił swoją Ukrainę z niemieckiej
romantyki, ze wschodnioeuropejskich
legend i z folkloru. Zaczęła żyć własnym
życiem, naśladując Gogolowską prozę
nawet w tragicznej, wściekłej poezji
Tarasa Szewczenki.
Dzisiejsza Ukraina długo jeszcze nie
będzie dobra ani spokojna, a jej
romantyczna epoka dobiegła końca. Kto
więc ma teraz tworzyć nowy ukraiński
naród? Bo przecież nie prezydenci! Po
tej wojnie zmieni się śpiewna ukraińska
mowa, zmienią się urokliwe odgłosy
ukraińskiej nocy. II wojna światowa
przeobraziła nieodwracalnie nawet tak
trwały rosyjski folklor, co więc mówić o
Ukrainie, która jest mniejsza i słabsza.
Przed ukraińską kulturą stoi wielkie
wyzwanie - musi wymyślić nową Ukrainę.
Przed kulturą rosyjską stało zadanie
trudniejsze - musiała dokończyć
wymyślenie Rosji, którą Gogol zaczął
budować, rzeźbiąc w "Arabeskach" mit
Petersburga, lecz ugrzązł w rosyjskiej
deszczowej przestrzeni.
***
Rosyjska kultura świecka różni się od
zachodniej przede wszystkim tym, że
istnieje ledwie trzy stulecia i w XIX
wieku musiała przejść drogę, na którą
Europa potrzebowała minimum siedmiu
wieków. Na początku rosyjskiego wieku
XIX byli Kryłow i Karamzin, a na końcu
Błok. Kiedy zmarł przyjaciel Puszkina
Wiaziemski, Lenin miał osiem lat.
Klasycyzm, sentymentalizm, romantyzm,
modernizm - wszystko to zmieściło się w
jednym ludzkim życiu. Przy takim tempie
i późnym początku całkiem naturalne były
liczne zapożyczenia z Zachodu, na który
Rosja patrzy z odwiecznym splotem
uwielbienia i szyderstwa, zachwytu i
zazdrości - literatura rosyjska jest
swoja, to twarda ręka w cudzej
rękawiczce, to zapożyczenie i
prześmiewanie się z cudzych form.
Puszkin przewrócił na nice patos
Byronowskiego "Don Juana", zachowując
formę, Tołstoj nasycił nową treścią
swobodną powieściową publicystykę Hugo,
Dostojewski zapożyczył kryminalne fabuły
od Dickensa, ale w kryminałach nie
szukał przestępcy, tylko Boga. Gogol
rywalizował z Homerem, bo każdy naród
zaczyna się od wojny i wędrówki, a dla
Ukrainy takim połączeniem "Iliady" z
"Odyseją" stał się "Taras Bulba".
Rosja potrzebowała swojej "Odysei".
Kiedy pisarz Wasilij Żukowski tłumaczył
poemat Homera o wędrówkach greckiego
spryciarza, Gogol pisał swoją szarą
"Odyseję". Są więc w jego "Martwych
duszach" syreny wabiące wędrowca -
Maniłow, są Polifem - Sobakiewicz i
Kirke - Koroboczka, jest Scylla -
Pluszkin i Eol - Nozdriew, co jednym
wydechem odrzuca Odyseusza - Cziczikowa
- daleko od celu. Ale chodzi o to, że
Cziczikow nie ma swojej Itaki! Nie ma
dokąd wrócić i jego odyseja kończy się
niczym.
Ukraińscy bohaterowie mają dokąd wracać,
bo na Ukrainie poczucie domu jest wciąż
silne. A cała Rosja to bezdomność, jedna
niekończąca się droga, jedna zasysająca
otchłań.
***
Tę otchłań zobaczył Gogol w "Wiju".
Czym jest "Wij", jego najbardziej
zagadkowy utwór? Można w nim zobaczyć
straszną erotyczną bajkę, legendę o
zniewalającej pokusie płci. Sam Wij jest
podejrzanie podobny do czegoś, co
określa się innym, po rosyjsku
trzyliterowym, wyrazem. Opowieści, że
Gogol żył i umarł jako prawiczek, trudno
pogodzić z najlepszym wedle mnie opisem
aktu miłosnego w literaturze światowej
(porównywalnym tylko do opisu w "Zamku"
Kafki). To galop na wiedźmie, kiedy
Choma jest raz na niej, raz pod nią,
wstrząsający opis złączenia, rozkoszy
połączonej z drżeniem serca na granicy
śmierci:
"Odczuwał jakieś męczące, nieprzyjemne a
jednocześnie słodkie uczucie ściskające
jego serce. Opuścił głowę w dół i
widział, że trawa będąca tuż u jego
stóp, zdawało się, rosła głęboko i
daleko, i że ponad nią znajdowała się
przejrzysta jak górskie źródło woda, a
trawa wydawała się dnem jakiegoś
świetlistego, przezroczystego do samej
głębiny morza; przynajmniej widział
wyraźnie, jak odbijał się w nim, razem z
siedzącą na jego plecach staruchą. (...)
Zobaczył, jak zza kępy turzycy wypływała
rusałka, mignęły mu jej plecy i noga,
wyrazista, prężna, cała zbudowana z
blasku i drżenia. Obróciła się ku niemu
- i oto jej lico z oczami świetlistymi,
olśniewającymi, przenikliwymi, ze
śpiewem wdzierającym się w duszę, już
przybliżało się ku niemu, już było na
powierzchni, i zadrżawszy perlistym
śmiechem, oddalało się, i oto,
przewróciła się na plecy, a obłoczne jej
piersi (...) prześwitywały przed słońcem
krawędziami swojej białej,
elastyczno-delikatnej okrągłości. (...)
Pot lał się z niego strumieniami.
Ogarniało go diabelsko słodkie uczucie,
odczuwał jakąś przeszywającą na wskroś,
jakąś dręcząco-straszliwą rozkosz. (...)
Chwycił polano leżące na drodze i jął
nim okładać, co miał sił, staruchę.
Poczęła wrzeszczeć wniebogłosy; wrzaski
jej były początkowo złe i groźne;
stopniowo stawały się słabsze, coraz
przyjemniejsze i czystsze; wreszcie
zadzwoniły lekko jak delikatne
dzwoneczki srebrne, których dźwięk
zapadał mu w duszę; mimowolnie błysnęła
mu myśl: Czy to naprawdę stara baba?
. - Och, już nie mogę! - jęknęła
wyczerpana wiedźma i padła na ziemię"
(przeł. Jerzy Wyszomirski).
Czy da się jaśniej i dokładniej
przekazać wszystko, o czym tu mowa,
symbolikę polana, majaczące wtedy w
mózgu myśli i wizje? Gogol nadał temu
rytm, ton i graniczną bliskość innego
wymiaru... Wszystko dyszy erotyką. (...)
Jednak erotyczna interpretacja, acz
ponętna, nie wyczerpuje podtekstów,
także religijnych. Inna wersja to mściwe
pogaństwo wdzierające się do
prawosławnego kościoła, co, trzeba
przyznać, Gogol proroczo przewidział.
Spojrzenie, prześladujące spojrzenie,
lecz czyje to oczy?
"Rosjo! czegóż ty chcesz ode mnie? (...)
Dlaczego tak na mnie patrzysz i dlaczego
wszystko, cokolwiek jest w tobie,
zwróciło na mnie pełne oczekiwania
oczy?".
Ten sam motyw spotykamy u
Dostojewskiego, który wszędzie korzystał
z cudzego jako swojego:
"Dlaczego on znowu tak drży, skąd ten
zimny pot, ten mrok i chłód duchowy? Czy
dlatego, że znowu teraz zobaczył te
oczy? Ale przecież wyszedł z Letniego
Ogrodu wyłącznie po to, żeby je
zobaczyć! (...) Zapragnął koniecznie
ujrzeć te niedawne oczy , żeby
się ostatecznie przekonać, że je
bezwarunkowo spotka tam, w tym domu.
(...) Tak, to były te same oczy (...),
które błysnęły mu rano wśród tłumu
ludzi, kiedy wychodził z wagonu
Nikołajewskiej Kolei Żelaznej; te same
(zupełnie te same!), których spojrzenie
wyczuł niedawno za plecami, siadając na
krześle u Rogożyna. Rogożyn wyparł się
wtedy; spytał z nieszczerym, lodowatym
uśmiechem: Czyjeż to były oczy? .
I książę strasznie zapragnął jeszcze
niedawno (...) podejść do Rogożyna i
powiedzieć jemu, właśnie jemu
powiedzieć, czyje to były oczy !"
(przeł. Justyna Gładyś, cytat z
"Idioty").
Oczy były Rogożyna, ale uczucie nie
tylko Myszkinowskie. Raczej rodem z
Gogola. O tym samym pisze Błok: "Ona
patrzy, patrzy, patrzy w ciebie...". I
pisze Jurij Kuzniecow, głos "ciemnej"
Rosji, nienawidzący kultury, kultywujący
zdziczenie (zresztą taka jest cała
rosyjska nacjonalistyczna filozofia).
Lecz Kuzniecow to jednak poeta wybitny:
"On patrzy! - powiedział i spadł prosto
na ziemię sztywny". Człowiek ze
strasznej ballady patrzy i niczego się
nie boi, a ten, kto spotka jego wzrok,
zatraca siebie: "Ptaszek od razu
posmutniał".
To głos strasznej, ziejącej pustki, głos
sfinksa: "może się tak stać, że żadnej
tajemnicy nigdy w niej nie było i nie
ma". O tę pustkę, o tę deszczową drogę,
która "nie ma końca i ani sensu" (Jurij
Łotman), rozbiją się wszystkie projekty.
Rosja niczego nie robi do końca i nawet
faszyzmowi nie umie do końca nadać
formy, bo zawsze zostaje jakaś ratująca
szczelina. Na Ukrainie możliwe są
"projekty". W Rosji wszystkie kończą się
tak samo. Komunizm nie do końca
zrealizowany, nacjonalizm też nie,
główny epos narodowy ["Martwe dusze"]
urywa się na nienapisanym drugim tomie.
Oto wzór. Nie ma Itaki. Odyseusz nie
wróci do domu. Po diabła więc jechać na
wojnę trojańską?
Troja się odbuduje, przeżyje swój konwój
humanitarny, wymyśli mit. A ty zawsze
już będziesz włóczyć się po morzu i
żaden Gogol cię nie ustrukturalizuje.
Więc myśl, co lepsze - skończony,
uświadomiony mit czy próżnia bez końca,
która patrzy pustymi oczodołami, śpiewa
niekończącą się pieśń i przeżyje
wszystkich.
Taki właśnie jest głos Rosji, żywioł
Wija, wycie bezbrzeżnej pustki. Gogol go
usłyszał i na zawsze zatracił radość
życia. Miejmy nadzieję, że Ukraina
spojrzy w inną stronę.
Esej ukazał się w rosyjskim
miesięczniku "Diletant" nr 9 (33)/2014 w
cyklu "Galeria portretów Dmitrija
Bykowa" pod tytułem "Ukraina bez
Gogola". Tutaj tytuł - "Wyborcza"
Dmitrij Bykow
Rosyjski pisarz, poeta, satyryk i
dziennikarz, urodzony w 1967 r. w
Moskwie. W 2011 i 2012 r. jeden z
animatorów i trybunów protestów
skierowanych przeciw Putinowi, wówczas
premierowi. Tworzył wtedy m.in. rymowane
minispektakle satyryczne z cyklu
"Obywatel poeta", krótkie scenki, które
odgrywał aktor Michaił Jefremow.
Oglądały je w sieci miliony ludzi,
prezentowało je też niezależne radio
Echo Moskwy.
Magazyn Świąteczny 11 kwietnia
2015
-------------------------------
JOHN LENNOX
jest profesorem matematyki na
Uniwersytecie w Oxfordzie. Często się
uważa, że nauka i wiara w
Boga nie idą w parze. To
oczywiście uproszczenie, o
czym świadczą chociażby
laureaci Nagrody Nobla w
dziedzinie fizyki. W 2013 r.
odebrał ją Peter Higgs,
ateista, za przewidzenie
istnienia boskiej cząstki
[bozonu Higgsa red.].
Kilka lat wcześniej ta sama
nagroda została przyznana
Williamowi Phillipsowi,
który jest chrześcijaninem.
Obaj są wspaniałymi
fizykami, więc tym, co ich
różni, nie jest nauka, lecz
światopogląd. Ten przykład
ilustruje moją tezę, iż
prawdziwy konflikt nie leży
pomiędzy nauką a wiarą w
Boga, ale pomiędzy dwoma
światopoglądami: teistycznym
i ateistycznym.
Napięcie
światopoglądowe istnieje od
bardzo dawna. Jeśli cofniemy
się do czasów antycznej
Grecji, spotkamy m.in.
takich ludzi jak Demokryt i
Leukippos, wspaniałych
myślicieli, twórców teorii
atomistycznej, czyli
poglądu, że rzeczywistość
ostatecznie zbudowana jest z
dwóch elementów:
niepodzielnych atomów i
pustych przestrzeni. Obaj
starali się wyjaśnić
wszystko w kontekście tej
teorii zderzenia atomów
powodują powstanie złożonych
obiektów, na pewnym etapie
rodzi się życie itd. Byli
ojcami tego, co współcześnie
nazywamy materializmem. Ale
w tamtych czasach żyli
również myśliciele tacy jak
Sokrates, Platon i
Arystoteles, którzy byli
przekonani o istnieniu
transcendencji (bogów,
Absolutu, Demiurga).
Sądzili, że istnieje coś
więcej niż fizyka czy
energia. W świecie
akademickim do dzisiaj mamy
do czynienia z tymi dwoma
światopoglądami. Kluczowym
pytaniem nie jest zatem: czy
naukę i religię można
pogodzić, tylko w kierunku
którego z tych
światopoglądów wskazuje
nauka. W kierunku ateizmu,
jak sądzi mój kolega Richard
Dawkins, czy raczej w
kierunku teizmu?
Przyjrzyjmy się więc
współczesnej debacie i całej
masie nieporozumień, które
utrudniają szerokiej
publiczności zrozumienie, o
co właściwie w tym wszystkim
chodzi. Nazywam tę sytuację
intelektualnym zamgleniem.
Z zawodu jestem klasycznym
matematykiem, nie będę się
tu jednak zajmował
logicznymi dowodami,
ponieważ z takimi mamy do
czynienia tylko w logice i
czystej matematyce (a
nawet tam wywołują wiele
dyskusji). Będę odnosił się
raczej do oznak czy
wskazówek, ale nie znaczy
to, że będę mówił o czymś,
co jest pojęciowo słabe. Od
46 lat jestem mężem tej
samej kobiety i nie mogę
matematycznie udowodnić, że
ona mnie kocha, ale
postawiłbym na to swoje
życie. Sądzę bowiem, że
oznaki ku temu są
wystarczająco silne. Czyli
to, że nie posiadamy
matematycznego dowodu, nie
znaczy, że nie możemy mówić
o argumentach czy dowodach w
innym sensie.
Prawodawca
Twórcy nowożytnej nauki:
Kopernik, Galileusz, Kepler
czy Newton byli ludźmi
wierzącymi. To uderzający
fakt z historii nauki.
Joseph Needham poświęcił
wiele lat swoich badań, by
wyjaśnić, dlaczego nowożytna
nauka nie powstała w
Chinach. W końcu stwierdził,
że jedyną różnicą, którą
postrzega pomiędzy Zachodem
a Wschodem, jest to, że na
Wschodzie nie narodziła się
unifikująca idea jednego
Twórcy Wszechświata, który
stworzył Wszechświat
działający na podstawie
ustalonych praw. Innymi
słowy, istnieje związek
między narodzinami
nowożytnej nauki i wiarą w
Boga. Clive Staples Lewis
sformułował tę myśl
następująco: dlaczego ludzie
stali się naukowcami?
Ponieważ spodziewali się
znaleźć w przyrodzie prawa.
A spodziewali się znaleźć
prawa w świecie przyrody,
ponieważ wierzyli w
istnienie Prawodawcy.
Gdy podczas jednej z debat
poruszyłem to zagadnienie,
Richard Dawkins
odpowiedział: nie ma w tym
niczego nadzwyczajnego. W
średniowieczu każdy wierzył
w Boga. Zatem oczywiste, że
nauka narodziła się w
kulturze teistycznej.
Przypomniałem mu jednak, że
Europa Zachodnia to nie
wszyscy i że pominął
chociażby Chiny.
Historycy
nauki obecnie zgadzają się
co do tego, że istnieje
powiązanie pomiędzy wiarą w
Boga, jako racjonalną
Inteligencję stojącą za
Wszechświatem, i narodzinami
nauki. Oczywiście nie
brakuje temu logiki.
Pierwotnym przekonaniem
każdego naukowca jest
przekonanie o tym, że nauka
jest możliwa. A jednym z
najważniejszych argumentów
za tym, że Wszechświat jest
dziełem Boga, jest dla mnie
fakt, że nauka jest możliwa.
Wrócimy do tego jeszcze, ale
warto podkreślić, że z
perspektywy historycznej
wiara w Boga nie tylko nie
utrudniała narodzin nauki,
ale wręcz zdaje się być
motorem napędowym jej
powstania.
Przyjrzyjmy się temu
zagadnieniu bliżej,
porównując dwie postaci:
Izaaka Newtona i Stephena
Hawkinga. Mają sporo
wspólnego: obaj to geniusze,
w dodatku z tej samej
katedry w Cambridge. Samo to
robiłoby z nich interesujące
postaci, ale jeszcze
bardziej znaczące jest to,
że Newton odkrył prawo
grawitacji, co było dla
niego jednym z powodów, by
wierzyć w Boga. Z kolei
Hawking zajmuje dokładnie
odwrotne stanowisko. Dla
niego prawo grawitacji jest
argumentem za odrzuceniem
teizmu to centralny
argument jego książki
Wielki Projekt. Hawking
pisze, że właśnie dlatego,
iż istnieje prawo
grawitacji, Wszechświat może
i będzie powstawał sam z
niczego. Kluczowe pytanie
zatem brzmi: co stało się
pomiędzy Newtonem a
Hawkingiem i skąd wzięła się
ta różnica?
Bóg zapchajdziura
Newton mówi: Bóg i nauka,
Hawking: Bóg albo nauka.
Wielu młodych ludzi na całym
świecie zastanawia się, skąd
ten dylemat Hawkinga.
Uważam, że odpowiada za to
cała seria nieporozumień.
Pierwsze wiąże się z tym, że
Hawking i inni utrzymują
mylne wyobrażenie boskiej
natury. Gdy byłem młody i
posługiwałem się pojęciem
Boga, większość rozumiała
je jako wieczny, trójjedyny
Bóg z Biblii, który stworzył
Wszechświat i utrzymuje go w
istnieniu. Ale to się
zmieniło nie można
zakładać, że ludzie wiedzą,
co rozumiem pod pojęciem
Boga.
Czy nauka
zatem pogrzebała Boga? I
tak, i nie. Nauka pogrzebała
wielu bogów. Dużo moich
kolegów-ateistów jest
przekonanych, że wierzę w
tak zwanego boga luk czy
boga zapchajdziurę (god
of the gaps). Czym jest
bóg luk? To następujące
stanowisko: Nie potrafię
tego wyjaśnić, więc musiał
to zrobić bóg. Czy inaczej:
boję się błyskawic,
postuluję istnienie boga
błyskawic, następnie
zaczynam studia z fizyki
atmosferycznej na
Uniwersytecie Jagiellońskim
i bóg błyskawic znika na
pierwszym wykładzie. Tego
rodzaju bóg jest
wykorzeniany przez naukę.
Sądzę, że częścią
intelektualnego zamglenia,
które spowija całą debatę,
jest to, że ludzie nie
wyjaśniają, co dokładnie
rozumieją przez Boga. Jako
naukowiec wybieram
oczywiście naukę, a nie boga
luk. Ale Bóg Biblii nie jest
bogiem luk.
Wracając
do Newtona gdy odkrył on
prawo grawitacji, nie
powiedział: mam prawo
grawitacji, wobec tego nie
potrzebuję już Boga. Zrobił
coś innego: napisał
Matematyczne zasady
filozofii przyrody
(prawdopodobnie
najwspanialszą książkę w
historii nauki) i wyraził w
niej nadzieję, że pomoże ona
ludziom uwierzyć w Boga.
Innymi słowy im lepiej
Newton rozumiał Wszechświat,
tym bardziej podziwiał i
wierzył w Tego, kto
zaplanował, że Wszechświat
będzie działać według
konkretnych praw. To całkiem
naturalny sposób myślenia.
Im lepiej rozumiemy sztukę,
tym bardziej możemy
podziwiać Rembrandta. Im
lepiej zatem poznaję
Wszechświat i lepiej
rozumiem rządzące nim prawa,
tym bardziej wierzę i
podziwiam Boga, który
odpowiada zarówno za to, co
w tym Wszechświecie
rozumiem, jak i za to, czego
(jeszcze?) nie rozumiem.
Poziomy wyjaśniania
Kolejną kwestią, związaną z
poprzednią, jest natura
wyjaśniania. Czym jest
naukowe wyjaśnianie? I czy
Bóg jest tego samego rodzaju
wyjaśnianiem, jakim jest
naukowe wyjaśnianie?
Oczywiście Richard Dawkins
powiedziałby, że tak, więc
znów mamy dylemat: Bóg albo
nauka. Ale przyjrzyjmy się
temu dokładniej.
Dlaczego
woda w czajniku wrze? Czy
dlatego, że energia cieplna
pochodząca z płomieni jest
przewodzona przez spód
czajnika, a to wprawia
cząsteczki wody w gwałtowne
ruchy? Czy też dlatego, że
chcę zrobić sobie filiżankę
kawy? Tym, co tutaj
konfrontujemy ze sobą, są
dwa różne poziomy
wyjaśnienia. Jednym jest
wyjaśnienie naukowe, drugim
wyjaśnienie w terminach
osobistego pragnienia,
sprawstwa czy intencji.
Oczywiście te dwa sposoby
wyjaśnienia ze sobą nie
rywalizują one się
wzajemnie uzupełniają.
Nie wszyscy to dostrzegają.
Wielu naukowców nie
dostrzega, że istnieje
więcej niż jeden poziom
wyjaśniania. Przyjmują
pogląd zwany scjentyzmem,
który zakłada, że istnieje
tylko jedna droga do prawdy
droga wyjaśniania
naukowego.
Mój kolega
z Oxfordu, Richard
Swinburne, powiedział
kiedyś: nauka wyjaśnia, lecz
ja postuluję Boga, by
wyjaśnić, dlaczego nauka
wyjaśnia. Zaś jednym z
kluczowych argumentów
podanych przez Richarda
Dawkinsa w Bogu urojonym
jest stwierdzenie, że jeśli
uznajesz istnienie Boga jako
twórcy Wszechświata, to
musisz logicznie zapytać,
kto stworzył Boga. A
następnie: kto stworzył
tego, kto stworzył Boga i
tak w nieskończoność, ad
absurdum. Ale to
rozumowanie pomija istotny
szczegół: ukryte założenie,
że Bóg został stworzony.
Tymczasem chrześcijanie nie
przyjmują tego założenia,
więc cały argument upada.
Odniosłem się do tego
zagadnienia podczas debaty i
zapytałem Dawkinsa:
wierzysz, że zostałeś
stworzony przez Wszechświat.
Powiedz mi zatem: kto
stworzył to, co stworzyło
ciebie? Od ośmiu lat czekam
na odpowiedź.
Kwestia,
którą tutaj poruszamy,
dotyczy ostatecznego poziomu
rzeczywistości. Dla
niektórych ateistów będą to
masa i energia, dla innych
Wieloświat, ale coraz
bardziej popularna staje się
również odpowiedź:
ostateczna rzeczywistość
jest niczym (zgodnie z ideą
Hawkinga Wszechświat wyłonił
się z niczego). Dla teistów
takich jak ja ostateczną
rzeczywistością jest Bóg.
Mamy więc ciekawą sytuację
intelektualną, gdy mówimy o
podłożu istnienia
Wszechświata: wybór pomiędzy
Bogiem a niczym. Podkreślmy,
że pytanie nie brzmi: czy
ostateczna rzeczywistość w
ogóle istnieje, ale raczej:
co ją stanowi?
Skąd wzięły się prawa
przyrody?
Argument Hawkinga ze
względu na prawo grawitacji
Wszechświat, dlatego że może
to zrobić, stworzy się z
niczego prowadzi nas do
kolejnego zamglenia,
dotyczącego statusu praw
przyrody. Możemy bowiem
zapytać, czym jest prawo
grawitacji, jeśli nie ma
niczego, co mogłoby je
opisać?
Newtonowskie prawa ruchu w
całej historii Wszechświata
nie wprowadziły niczego w
ruch. Te prawa opisują ruch.
Ruch piłki bilardowej po
stole nie został spowodowany
przez prawa ruchu Newtona
został wywołany przez kogoś,
kto ma kij. Prawa Newtona do
pewnego stopnia ten ruch
opiszą. Idea, że prawa coś
tworzą, jest dziwaczna.
Zapytałem kiedyś Petera
Atkinsa, świetnego uczonego,
popularyzatora nauki i
zdeklarowanego ateistę, co
stworzyło Wszechświat.
Odpowiedział: matematyka.
Odparłem: Peter, jestem
matematykiem. Popatrz: jeden
plus jeden równa się dwa.
Czy to sprawiło
kiedykolwiek, że w twoim
portfelu pojawiły się dwa
funty?
Hawking
wierzy, że prawa przyrody
(jak grawitacja) mogą
powoływać coś do istnienia.
Jednym z pierwszych
przykładów praw, na jakie
się powołuje, jest to, że
Słońce wschodzi na wschodzie
i zachodzi na zachodzie. Ale
przecież ta prawidłowość nie
stworzyła ani Słońca, ani
wschodu, ani zachodu. To
tylko opis tego, co dzieje
się w pewnym fragmencie
rzeczywistości.
Istnieje
nieporozumienie dotyczące
pojęcia nic. Czym innym
jest filozoficzne pojęcie
niczego, rozumianego jako
absolutny brak bytu, a czym
innym pojęcie kwantowej
próżni, jakim posługują się
fizycy. Leibniz postawił
pytanie: dlaczego istnieje
raczej coś (Wszechświat) niż
nic? Moja odpowiedź brzmi:
ponieważ stworzył to Bóg.
Bóg nie jest niczym, ale nie
jest też czymś w sensie
fizycznym jest duchem. A
jeśli odrzucasz istnienie
Boga, masz problem musisz
zmierzyć się z problemem
powstania czegoś z niczego.
W najlepszym przypadku
redefiniujesz pojęcie
niczego.
Wróćmy do
Newtona i jego prawa
grawitacji i zastanówmy się
teraz, co ono wyjaśnia.
Kiedy chodziłem do szkoły,
myślałem, że wyjaśnia
grawitację ale to
nieprawda. Prawo grawitacji
daje nam sposoby, by
obliczyć efekty grawitacyjne
co rodzi wspaniałe
możliwości, na przykład
posłania człowieka na
Księżyc, ale nie wyjaśnia,
czym grawitacja jest. Już
Newton sobie uświadomił, że
nie wie, czym jest
grawitacja. Jak to ujął
fizyk Richard Feynman:
Niech nikt was nie
zwiedzie. Nikt nie wie, czym
jest energia czy
grawitacja.
Gdy mówimy: nauka coś
wyjaśnia, to niektórzy
uznają, że to ostateczne i
wyczerpujące wyjaśnienie.
Tymczasem to nie tylko nie
jest wyczerpujące
wyjaśnienie w kontekście
różnych kategorii, ale nie
jest to nawet wyczerpujące
wyjaśnienie w kontekście
samej nauki. Dlatego
popularne wyjaśnienie: mamy
wyjaśnienie naukowe, zatem
nie potrzebujemy Boga, jest
fałszywe na kilku osobnych
poziomach.
Języki Boga
Nie licząc mojej żony, mam
dwie miłości: matematykę i
języki. Właściwie matematyka
stanowi jeden koniec
spektrum językowego, można
ją nazwać najbardziej
eleganckim językiem.
Osobiście uważam język na
wszystkich swoich poziomach
za najistotniejszą oznakę
istnienia Boga. Po pierwsze,
potrafimy komunikować się za
pomocą języka naturalnego.
Po drugie, jesteśmy
zbudowani według przepisu
zapisanego językiem DNA. Po
trzecie, do pewnego stopnia
potrafimy zrozumieć
Wszechświat dzięki językowi
matematyki. Jak stwierdził
Kepler, uprawianie nauki
polega na badaniu świata za
pomocą języka matematyki,
który Bóg nam podarował.
Oto ironia
XXI-wiecznej fizyki. Żyjemy
w epoce informacji.
Informacja jest jednak
bardzo trudna do
zdefiniowania. Niemniej
jedno, jak sądzę, jest pewne
informacja nie jest
materialna. Nośniki
informacji są zwykle
fizyczne, ale informacja
sama w sobie jest
niematerialna.
Rozmawiałem kiedyś podczas
kolacji z pewnym eminentnym
biochemikiem, który przyznał
się, że jest redukcjonistą
ontologicznym to znaczy
wierzy, że wszystko da się
zredukować do chemii i
fizyki. Zaproponowałem mu
eksperyment poleciłem mu
przeczytać menu i wyjaśnić,
co tam jest. Przeczytał i
odparł: kurczak. Zapytałem
go, skąd wie przecież to
tylko atramentowe znaki na
papierze, a jednak twierdzi,
że mają one znaczenie. Skoro
więc wszystko można wyjaśnić
w terminach fizyki i chemii,
to jak wyjaśnić z tej
perspektywy fakt, że
obdarzone są one znaczeniem?
Fizyka i
chemia nie mają
wystarczającej mocy
eksplanacyjnej, by wyjaśnić
znaczenie języka. Słowo
kurczak to zaledwie siedem
znaków, ale można z nich
wywnioskować, że stoi za tym
napisem jakaś inteligencja.
To menu mogło być
wydrukowane przez
automatyczne procesy, przez
urządzenia, które same w
sobie są ślepe i
mechaniczne. Ale jednak
wiemy, że na pewnym poziomie
musi wchodzić w grę
inteligencja.
Mój
rozmówca zajmował się
badaniem DNA kodu
złożonego z kombinacji
czterech liter (związków
organicznych), przenoszącego
informację genetyczną.
Zapytałem go o ostateczne
pochodzenie tego kodu.
Przypadek i konieczność
odpowiedział. Przypomniałem
mu, że słowo kurczak
wystarczyło, by
wywnioskował, że kryją się
za nim umysł i cel.
Tymczasem patrząc na
najdłuższy wyraz na świecie
złożony z ponad 3,2 mld
liter (w przybliżeniu po
jednej na każdy rok
istnienia Ziemi), z których
zbudowany jest nasz genom,
ktoś może stwierdzić, że
stoją za tym wyłącznie
przypadek i konieczność?
Jeden światopogląd,
wychodząc od Wieloświata,
energii czy wręcz od
niczego, głosi, że umysł i
idea Boga są pochodną fizyki
i chemii. Drugi głosi, że
na początku było Słowo, a
Słowo było u Boga, i Bogiem
było Słowo. Ten drugi
światopogląd przekonuje, że
nie umysł jest pochodną
fizyki, chemii,
energii-masy, ale wręcz
odwrotnie że to wszystko
jest pochodną umysłu
umysłu boskiego. Który z
tych dwóch światopoglądów ma
więcej sensu z perspektywy
nauki? Własną odpowiedź znam
ciekaw jestem waszej. Š
Przełożył
Łukasz
Kwiatek
JOHN
LENNOX jest profesorem
matematyki na Uniwersytecie
w Oxfordzie, zajmuje się
również badaniem relacji
pomiędzy nauką a religią.
Apologeta teizmu, uczestnik
wielu publicznych dyskusji z
Nowymi Ateistami, m.in.
Richardem Dawkinsem i
Christopherem Hitchensem.
Artykuł
zredagowany na podstawie
wykładu prof. Johna Lennoxa
Has Science Buried God?,
wygłoszonego w ramach cyklu
Granice nauki: Dwie
Księgi. Skróty i śródtytuły
pochodzą od redakcji.
Strona
główna
Rozmawiała Marta
Urzędowska
25.05.2015 01:00
Ludzie, którzy wysłali na
stryczek tysiące więźniów politycznych w
wielkiej masakrze 1988 r., dziś
zasiadają na najwyższych stołkach w
państwie. A Zachód udaje, że tego nie
widzi, bo nie chce drażnić ajatollahów -
mówi Iraj Mesdaghi, irański
opozycjonista, który dziesięć lat
spędził w więzieniach.
MARTA URZĘDOWSKA:
Jak się pan czuje?
IRAJ MESDAGHI*: Mam problemy z
kręgosłupem, z jelitami, bolą mnie
nogi. Muszę na stałe brać wiele
leków.
Dlaczego?
- Spędziłem dziesięć lat w trzech
irańskich więzieniach - Evin,
Gohardasht i Ghezel Hesar. Skazali
mnie w 1981 r., miałem wtedy 21
lat. Wcześniej uczyłem się w San
Diego w Kalifornii, miałem zostać
inżynierem. Ale kiedy usłyszałem o
rewolucji, żadna siła nie mogła
mnie zatrzymać w
USA. Chciałem zobaczyć, jak
rodzi się wolność. Wtedy wszyscy
się nią zachłysnęliśmy, jak
Arabowie swoją wiosną.
Arabom wiosna nie wyszła.
- Nam jeszcze mniej. Zasłona z
oczu spadła bardzo szybko, bo po
szachu Mohammadzie Rezie Pahlavim
władzę przejęły siły o wiele
mroczniejsze. Czuliśmy się
oszukani, każdy chciał walczyć.
Byłem smarkaczem, ale przyłączyłem
się do Mudżahedinów Ludowych -
opozycji, która wcześniej
sprzeciwiała się szachowi, a teraz
nowej dyktaturze.
Szybko z nimi zerwałem, ale
pozostałem na czarnej liście
władz. Zresztą wtedy, żeby
wylądować w więzieniu, wystarczyło
mieć nieprawomyślne książki albo
znaleźć się w niewłaściwym
miejscu. Jak moja żona -
odsiedziała pięć lat, bo szła
ulicą, na której trwał protest.
Zgarnęli ją razem z
demonstrantami. Mnie aresztowali w
1983 r. za "działalność
wywrotową". Najpierw zamknęli mnie
w Evin.
Pisze
się o nim: "okryte ponurą sławą
teherańskie więzienie"...
- Trzymają tam tych, których
ajatollahowie nienawidzą
najbardziej - więźniów sumienia.
Przewinęło się przez nie tylu
intelektualistów, że bywa nazywane
"Uniwersytetem Evin". Teoretycznie
to tylko areszt, ale ludzie siedzą
tam latami bez procesu albo
odsiadują cały wyrok. Standardowa
metoda przesłuchań to tortury.
Chociaż kiedy się jest
politycznym, torturują wszędzie...
Mnie najczęściej bili. Podwieszali
za nadgarstki pod sufitem i
zostawiali na kilka godzin.
Wykręcali ręce do tyłu i
związywali, wyłamując je z barków.
Do dziś nie mogę podnosić rąk. Ale
najgorsze było bicie w stopy
grubym kablem. To ból nie do
zniesienia.
Tuż po aresztowaniu, jeszcze w
Evin, przez pięć dni torturowali
mnie niemal bez przerwy.
Naliczyłem w tym czasie ok. 30
przesłuchań. Ale po wyroku
torturowali dalej - właściwie w
każdym z więzień, w których
siedziałem. Żądali donoszenia na
ludzi, z którymi działałem w
Mudżahedinach, albo szpiegowania
współwięźniów.
Próbowali pana złamać?
- Miesiącami siedziałem w
izolatce, raz spędziłem sam cały
rok. Ale najgorsze są "trumny".
Kiedy przewieźli mnie do Ghezel
Hesar, byłem zmaltretowany po
Evin. Strażnicy śmiali się, że tu
wreszcie odpocznę.
W "trumnie" siedzisz w podłużnym
pomieszczeniu, twarzą do ściany.
Nie możesz pochylać się na boki,
bo masz tam grube dechy. Strażnicy
pilnują, żebyś nie oparł głowy na
kolanach. Cały czas masz zawiązane
oczy, nie wolno ci się odzywać. Do
tego w celi panuje potworny hałas
- z głośników puszczane są wersety
Koranu, przemówienia ajatollahów
albo wyznania więźniów, których
udało się złamać. A czasem
wyłączają wszystko i panuje
kompletna cisza. Właściwie nie
wiem, co jest gorsze. Siedzisz tak
dniami, tygodniami. Wielu straciło
rozum.
Jak
pan wytrzymał dziesięć lat?
- Zawsze byłem optymistą.
Prababcia powtarzała mi, że nie ma
większego grzechu niż
rozczarowanie. "We wszystkim, co
nas spotyka, można znaleźć coś
dobrego" - mówiła.
Myślałem więc: przecież kiedyś
stąd wyjdę. I próbowałem poprawić
sobie nastrój. Kiedy siedziałem
przez rok w izolatce, chciałem
mieć coś żywego. Siedziałem w celi
z plastikową podłogą, betonowymi
ścianami, ale powtarzałem sobie,
że muszę mieć roślinkę. Pewnego
dnia przynieśli mi daktyle, było
ich 32. Ułożyłem je w wiaderku,
które dali mi do spuszczania wody
w toalecie. I po dziesięciu dniach
zobaczyłem, że z jednego coś
kiełkuje. Wtedy poprosiłem o krem
do golenia, schowałem nakrętkę i w
niej umieściłem daktyla.
Codziennie patrzyłem na malutkie
kiełki; siedziałem tam jeszcze
ponad sto dni, ale miałem już
towarzysza. Kiedyś przez okno
wpadł motyl - na kilka dni stał
się dla mnie całym światem. Nawet
z nim rozmawiałem. Raz przez okno,
za którym widać było mały kawałek
nieba nad murem, zobaczyłem ptaki.
Krążyły nad więzieniem przez
kilkanaście minut. Leżałem na
pryczy i myślałem, że to takie
moje prywatne przedstawienie. I
znowu pomyślałem, że jestem
szczęściarzem. Trzeba ciągle
szukać takich drobnych powodów do
radości, bo jeśli poddasz się
rozpaczy, koniec z tobą.
W
1988 r. stanął pan przed komisją
śmierci.
- W lipcu 1988 r., po zawieszeniu
broni w wojnie z Irakiem, Chomeini
wydał fatwę: "Więźniowie
polityczni, którzy trwają przy
swoich poglądach, tym samym
prowadzą wojnę przeciwko Bogu i są
wrogami islamu. Dlatego mają
zostać natychmiast straceni".
Chciał zemsty, bo Mudżahedini
Ludowi mieli konszachty z wrogiem.
Jednak naprawdę chodziło o każdego
przeciwnika reżimu. Każdy
polityczny miał stanąć przed
komisją, która przeprowadzała
błyskawiczny proces niezwiązany z
wyrokiem, który odsiadywał, po
czym wydawała wyrok śmierci.
Egzekucje wykonywano natychmiast.
Ja stanąłem przed komisją w
Gohardasht. Zanim się zaczęło,
kompletnie odcięli nas od świata -
przestali nam puszczać wiadomości,
skończyły się odwiedziny,
telefony. Nawet strażnicy przez
jakiś czas mieszkali w więzieniu.
Na początku
sierpnia zaczęła się jatka. Twarzy
czterech członków komisji nigdy
nie zapomnę. Ówczesny szef
najwyższego sądu szariatu Hossein
Ali Nayeri dzisiaj jest wiceszefem
sądu najwyższego. Prokurator
generalny Teheranu Morteza
Eszraghi prowadzi prywatną
praktykę w Teheranie. Jego
zastępca Ebrahim Raisi jest szefem
irańskiego sądownictwa. Wreszcie
Mostafa Pourmohammadi, ówczesny
wiceszef wywiadu, dziś jest
ministrem sprawiedliwości .
Jak
wyglądały przesłuchania?
- Spędzano nas w głównym korytarzu
więzienia - nazywaliśmy go
korytarzem śmierci. Sadzali nas na
podłodze, mieliśmy zawiązane oczy.
Moje zawiązali cienką szmatką,
przez którą wszystko widziałem.
Na początku grali z nami w
ciuciubabkę. Na pierwszym
przesłuchaniu pytali każdego, czy
chciałby amnestii. Odpowiedziałem,
że odsiedziałem już siedem lat,
wytrzymam jeszcze trzy.
Powiedziałem to z głupia frant,
podejrzewając, że chcą mnie
uwolnić w zamian za jakiś donos na
współwięźniów albo inne świństwo.
Kolejne przesłuchania to była
zwykła szopka. Pytali, czy jestem
gotów oskarżyć kolegów z opozycji,
czy chcę walczyć z wrogami Iranu.
Innych pytali, czy się modlą, czy
wierzą w Allaha. Odpowiedzi nie
miały znaczenia.
Kiedy
zrozumieliście, że czeka was
śmierć?
- Po kilku dniach, bo więźniowie
po prostu znikali. Poza tym
strażnicy stawali się bezczelni,
powtarzali: "Może już dzisiaj
kopnę cię w brzuch". Po kilku
dniach połapaliśmy się, o co
chodzi: skazańców stawiano na
krzesłach, po czterech, a czasem
po sześciu naraz. Zakładali im na
głowę stryczki zwisające z dźwigu.
Wtedy podchodził strażnik i z
całej siły kopał. Więzień zwijał
się z bólu, a krzesło wypadało mu
spod nóg.
Wieszali za budynkiem więzienia.
Ciała chowali nocami w masowych
grobach. Rodzinom powiedzieli o
egzekucjach dopiero po kilku
miesiącach, ale większości ciał do
dziś nie odnaleziono. Niektórzy
leżą w nieoznaczonych grobach na
cmentarzu Khavaran w Teheranie,
nazywanym przez władze "miejscem
przeklętym".
Nikt nie wie, ilu politycznych
zginęło. Amnesty International
szacuje, że ok. 5 tys., bo tyle
nazwisk udało się potwierdzić, ale
irańskie organizacje obliczają, że
nawet 30 tys. ludzi. Komisje
śmierci działały w całym kraju, a
w mniejszych więzieniach, na
prowincji, trudniej się liczy.
Dlaczego pan ocalał?
- Nie wiem. Nikt, kto przeżył, nie
wie. To była jakaś straszliwa
loteria. Niektórych zabijano po
pierwszym przesłuchaniu, inni byli
wzywani wiele razy. Ja za
pierwszym razem wchodziłem jako
piąty, wiem, że czterech
przesłuchiwanych przede mną
powieszono tego samego dnia. Może
komisja założyła, że jednemu na
pięciu odpuszczą, i ja akurat
byłem tym piątym? Nigdy się nie
dowiem.
Z kilku przesłuchań udało mi się
wymigać. Wykorzystałem to, że
widziałem, więc ukradkiem
przechodziłem do grup więźniów,
którzy byli już po przesłuchaniu,
albo nie reagowałem na wezwania.
To było już po kilkunastu dniach
masakry, kiedy strażnicy byli
zmęczeni, mieli dosyć zabijania,
więc przymykali oko. Krążyły
plotki, że buntują się, że nie
chcą już wieszać i żądają, żeby
więźniów stawiać przed plutonem
egzekucyjnym. Ale strzelanie
byłoby zbyt głośne.
Kiedy wszystko się skończyło,
odsiedziałem ostatnie trzy lata.
Po wyjściu uciekliśmy z żoną i
synkiem przez góry do Turcji.
Później, dzięki pomocy ONZ,
dostaliśmy azyl w Szwecji.
Przez
ostatnie ćwierć wieku próbuje pan
nagłośnić tamte.
Nie
lepiej cieszyć się świętym
spokojem.
- Nie mogę spokojnie patrzeć, jak
irańskie władze próbują to
zatuszować. Dlatego piszę książki,
byłem konsultantem w Parlamencie
Europejskim, współpracowałem z
komisją ONZ ds. praw człowieka.
Przekazywałem im moje zeznania,
zrobiłem rysunki więzienia -
korytarz śmierci, cele, miejsce
egzekucji.
Współpracowałem też z ONZ-owskim
sędzią Geoffreyem Robertsonem przy
opracowywaniu raportu na temat
masakry. Robertson zalecił Radzie
Bezpieczeństwa stworzenie
specjalnego trybunału, który
osądziłby "ludzi odpowiedzialnych
za jedną z najgorszych zbrodni
przeciwko prawom człowieka od
czasów II wojny światowej". Tak
się niestety nie stanie, bo
względy strategiczne, negocjacje
nuklearne są ważniejsze od praw
człowieka. Ajatollahowie czują się
bezkarni, wiedzą, że skoro zawarli
porozumienie, Zachód nie zechce im
wytykać paskudnych spraw z
przeszłości.
Wytknął im je irański trybunał.
- Tak, to była niezwykła
inicjatywa. Wiedząc, że nie mamy
co liczyć na sprawiedliwość,
postanowiliśmy opowiedzieć światu,
co się stało latem 1988 r.
Zorganizowaliśmy trybunał, w
którym zasiadło wielu
prominentnych prawników, ekspertów
ds. prawa międzynarodowego.
Gromadzili dowody, przesłuchiwali
świadków - tych, którzy przeżyli,
i rodziny ofiar. W trakcie
transmitowanych na żywo w
internecie w 2012 r. obrad
zeznawało ponad 70 osób. Wyrok
brzmiał: "Islamska Republika Iranu
ponosi pełną odpowiedzialność za
te rażące naruszenia praw
człowieka. Powinna odpowiedzieć za
zbrodnie przeciwko ludzkości".
Wiem, że tak się nie stanie, ale
teraz Irańczycy przynajmniej
otwarcie mówią o masakrze.
Wcześniej wymordowanie tysięcy
ludzi, komisje śmierci, masowe
groby - to wszystko były tematy
tabu. 1988 r. to taki nasz irański
Katyń.
*Iraj
Mesdaghi w 1988 r. stanął
przed "komisją śmierci", która na
mocy fatwy ajatollaha Ruhollaha
Chomeiniego skazała na śmierć
tysiące więźniów politycznych. Od
lat walczy o ukaranie winnych,
którzy zajmują wysokie stanowiska
w dzisiejszym Iranie.
Gazeta Wyborcza 25
maja 2015
---------------------------
TOMASZ
KWAŚNIEWSKI: Porozmawiajmy
o
sprzątaniu i
bałaganie (entropii)
ŁUKASZ BADOWSKI, doktor fizyki,
popularyzator nauki: Ale
przecież to jest czynność
zupełnie bezsensowna.
Jak to?
- Nie słyszałeś o entropii?
A powinienem?
- No tak, bo to jedna z
podstawowych zasad tego świata.
Entropia opisuje miarę
nieuporządkowania Wszechświata.
A to nieuporządkowanie ma
znaczenie, bo np. leży u podłoża
naszego poczucia czasu.
Jak to?
- Entropię wymyślono po to, żeby
opisywać zjawiska zachodzące w
jednym kierunku. Prosta rzecz:
masz szklankę, jak ona spadnie,
to się rozbije. Koniec. Nie
obserwujesz raczej sytuacji, w
których nagle się sama skleja,
wskakuje na stół. Choć są też
takie zjawiska, które zachodzą
zarówno w jedną, jak i w drugą
stronę. Na przykład chmury.
Najpierw się tworzą, potem
rozpraszają, a potem znowu
tworzą itd.
Większość procesów to są jednak
te, które zachodzą tylko w jedną
stronę i nigdy się nie cofają.
Albo dokładniej: których
cofnięcie wymaga włożenia
odpowiedniej ilości energii czy
pracy.
Jak się zderzą dwa samochody, to
musisz włożyć bardzo dużo pracy,
żeby się znowu dało nimi
jeździć. Na przykład je
wyklepać. To znaczy kiedyś było
tak, że wystarczyło je wyklepać,
bo dziś jak dochodzi nawet do
niewielkiej stłuczki, to cały samochód idzie
w drzazgi. I tak właśnie powinno
się dziać, bo w tych dawnych,
twardych samochodach, jak
uderzałeś w ścianę, to ona
zostawała, podobnie jak auto,
ale twój kręgosłup nie
wytrzymywał. Ktoś przecież
musiał przejąć tę energię. A jak
samochód idzie w drzazgi, to ona
się rozprasza.
Zderzenie to proces, którym
produkuje się ogromną ilość
entropii. I to nawet widać, bo
przed zderzeniem samochód jest
ładny, gładki, uporządkowany, a
po nim to taki wielki miszmasz
małych cząstek.
Ujarzmianie czasu
Czyli ta entropia...
- Najprościej ją sobie
wyobrazić, mając do dyspozycji
talię kart. Układasz je
kolorami: pik, trefl, karo,
kier. Jest dużo możliwych
ułożeń, które spełniają ten
warunek. Trójka może być po
dwójce, ale może być też po
piątce itd. Każde takie ułożenie
nazywa się mikrostanem. Ale jak
potasujesz karty tak, żeby
kolory się wymieszały, to
okazuje się, że takich
wymieszanych możliwych
mikrostanów jest dużo więcej.
Fizyk powie: układy
uporządkowane mogą się
realizować na niewiele sposobów.
Czyli mają małą entropię. Układy
nieuporządkowane mogą się
realizować na wiele sposobów.
Mają dużą entropię. Bo entropia
to miara liczby mikrostanów
dających dany stan.
Tasując karty, rzadko kiedy
przechodzisz od stanu
nieuporządkowanego do
uporządkowanego. Inaczej mówiąc:
bardzo rzadko się zdarza, że
tasując karty, ułożysz je
kolorami. Raczej one jeszcze
bardziej się wymieszają. A to
oznacza, że jeśli masz stan o
niskiej entropii, to łatwo jest
z niego przejść do wyższej.
Wystarczy, że coś zrobisz. Ale
jak masz już stan o wysokiej
entropii, to jedyne, co możesz
zrobić, to przejść jeszcze do
takiego o wyższej. Wszechświat
dąży do coraz większej entropii.
Chodzi o to, że cząsteczki
mają raczej tendencję do tego,
żeby się rozpraszać, niż tworzyć
uporządkowane struktury?
- One nie mają żadnej tendencji,
one po prostu robią rzeczy
przypadkowe. No, ale przypadkowo
błądząc, zawsze trudniej jest
stworzyć coś konkretnego.
Wyobraź sobie, że masz wszystkie
części jakiegoś urządzenia. Na
przykład samochodu. Wkładasz je
do wielkiego pudła, zaczynasz
nim potrząsać. Jaka jest szansa,
że złożą się w samochód? Jeśli
więc chcesz coś stworzyć albo
naprawić, czyli na powrót
uporządkować, to musisz w to
włożyć pracę. Energię. Kolejna
zasada jest taka, że jeżeli
zaczniesz coś porządkować w
jakimś obszarze przestrzeni, to
rezultatem będzie wzrost
entropii w innym.
Czyli jak ja
tutaj coś sobie dłubię...
- To tam gdzieś się coś rozpada.
I to o więcej, niż tu
uporządkowałeś.
Chaos z każdym dniem robi się
większy?
- Na początku nasz świat był
bardzo mały i uporządkowany. Był
punktem o wysokiej energii. A
dziś wygląda zupełnie inaczej.
Entropia stale rośnie. A w
związku z tym cokolwiek byś
robił, to zawsze prowadzi do
śmierci, rozkładu. Choć z
drugiej strony jest też tak, że
pewne procesy potrafią korzystać
z tego rosnącego
nieuporządkowania naszego
świata, czyli jakby surfować na
fali rosnącej entropii. I to się
nazywa: życie. No bo jak gdzieś
entropia rośnie, to można -
kosztem energii, która przy
okazji zostaje uwolniona - coś
zrobić. Na przykład rośliny
biorą dwutlenek węgla, wodę, związki mineralne
- i robią z tego coś bardziej
złożonego, dajmy na to cukry.
A co się wtedy rozpada i
gdzie?
- W przypadku roślin w
ostatecznym rozrachunku za
wszystko płaci Słońce.
Jak to?
- No bo rośliny działają w ten
sposób, że są zasilane energią
słoneczną.
Ale jak Słońce za to płaci?
- Słońce to taki wielki reaktor,
w którym zachodzą reakcje
termojądrowe. Produkuje mnóstwo
energii, ale kosztem tego, że
się wypala. Czyli przepala to
swoje paliwo na coś, co już się
nie nadaje do fuzji
termojądrowej. Ta energia idzie
do roślin i one dzięki temu mogą
się organizować. A potem my je
zjadamy, trawimy, czyli
rozkładamy, i przy okazji
powstaje energia, która nas
napędza, ale też entropia, czyli
produkt uboczny, bo te dwie
rzeczy zawsze idą w parze. No i
my tę entropię wydalamy z
organizmu. Oczywiście kosztem
kolejnej porcji energii.
Czyli my też się wypalamy?
- Nasz organizm składa się z
komórek, które ciągle się psują.
Czyli pojawia się w nich
entropia, nieuporządkowanie,
defekt. Jak coś się popsuje, to
organizm to coś eliminuje. Czyli
zabija popsutą komórkę, a w jej
miejsce tworzy nową. To
oczywiście wiąże się z wydatkiem
energii. Sęk w tym, że tę
popsutą komórkę też trzeba
wydalić, co stanowi dodatkowy
koszt energetyczny. No i to już
się nie bilansuje. Więc my tak
surfujemy na fali tej rosnącej
entropii, ale po pierwsze: ta
fala nieustająco wygasa, a po
drugie: kumulujemy błędy i w
końcu w tę falę wpadamy,
trafiamy do ziemi.
A te błędy?
- Chodzi mi o to, że każdy
kolejny podział komórki to jest
jakieś ryzyko mutacji. I tu
dochodzimy do bałaganu. No bo co
to jest bałagan? Co to jest
nieuporządkowanie? Bałagan to
jest coś takiego, że musisz
zadać więcej pytań, aby coś
znaleźć. A z tego wynika, że
możesz potraktować entropię nie
tyle jako miarę
nieuporządkowania, ile jako
swojego rodzaju ucieczkę
informacji.
Im większe nieuporządkowanie,
tym więcej musisz zadać pytań,
żeby coś znaleźć. W efekcie
możesz myśleć o świecie jako o
procesie nie przelewania się
entropii, ale przelewania się
informacji, a to już ma ciekawe
konsekwencje, bo wtedy wchodzimy
w kwestię mechaniki kwantowej,
dla której "informacja" jest
pojęciem kluczowym.
Niestety, tu musimy się
zatrzymać, bo ja nie wiem, co to
jest kwant.
- No to spróbujmy inaczej.
Entropia zawsze rośnie, to już
wiemy. Czyli rzeczy biegną w
jednym kierunku. Czyli coś
takiego jak czas istnieje. No,
ale istnieje też cały potężny
obszar fizyki, w którym w ogóle
nie używa się pojęcia czasu.
To jest pewnie to coś, co się
nazywa fizyką kwantową?
- Wystarczy zwykła mechanika. W
mechanice klasycznej możesz
rozważać takie obiekty jak na
przykład przekładnia rowerowa, a
ona w ogóle nie ma zdefiniowanej
takiej wielkości jak entropia.
Tam po prostu nie ma stanów
nieuporządkowanych. Jeśli
zaniedbasz tarcie, to raz
wprawiona w ruch pedałem będzie
się kręcić w nieskończoność. I
na poziomie mikroskopowym jest
tak samo. Elektron biega wokół
jądra atomowego i czas nie ma
dla niego żadnego znaczenia.
Dla teoretyka takiego jak ja
czas w mechanice kwantowej to po
prostu literka "t" w równaniu,
której mogę się łatwo pozbyć. Tu
podzielę, tam pomnożę, pyk - nie
ma czasu! Ale wtedy pojawia się
pytanie: czy w ogóle coś takiego
istnieje? I jak to jest, że my
mamy poczucie czasu, skoro
wszystkie fundamentalne, na
takim poziomie mikroskopowym,
procesy fizyczne są bezczasowe?
Powstaje też pytanie: na którym
poziomie tego opisu pojawia się
entropia? No i przede wszystkim
ona pojawia się dopiero wtedy,
kiedy zaczynasz rozumieć, że coś
jest nieuporządkowane. Czyli
wtedy, kiedy zaczynasz badać
informację. A to już wymaga
istnienia rozumnego obserwatora.
Innymi słowy: dopóki nie
patrzysz, nie ma entropii.
Jak to?
- Kładziesz gdzieś klucze, a
potem robisz różne rzeczy,
rośnie ci bałagan, ale dopóki
nie będziesz tych kluczy
potrzebował, czyli nie zadasz
pytania: "Gdzie są moje
klucze?", w ogóle nie będziesz
wiedział, że one ci się zgubiły.
I to jest właśnie ta różnica
między fizyką klasyczną a
kwantową.
W fizyce kwantów mnóstwo rzeczy
dzieje się dopiero wtedy, gdy
patrzysz. To się nazywa zasadą
nieoznaczoności Heisenberga -
własności obiektów nie istnieją,
dopóki nie nastąpi obserwacja.
O rety!
- Samochód jedzie z prędkością
80 km/godz. niezależnie od tego,
czy zmierzy ją radar - elektron
nie ma żadnej konkretnej
prędkości, dopóki nie próbujemy
jej zmierzyć. No a to oznacza,
że aby płynął czas, ktoś musi
coś obserwować. A wtedy nagle
się okazuje, że czas nie tyle
jest w samej fizyce, ile wydarza
się na styku między fizyką a
fizykiem. My prawdopodobnie
dlatego postrzegamy czas, że
nasz mózg, którym myślimy, że
myślimy, podlega entropii. Bo
mózg to jest duży, makroskopowy,
chemiczno-biologiczny twór, w
którym się cały czas coś
rozkłada, rośnie bałagan - i tak
to sobie płynie w tym czasie,
zwiększa entropię, a w związku z
tym nasz mózg jest
jednokierunkowy. Czyli nasz czas
jest de facto czasem
biologicznym. My go narzucamy
fizyce!
No dobra, ale teraz powstaje
pytanie, w jaki sposób ten czas
wchodzi do fizyki. W ogóle - do
naszego świata.
- Przez entropię. Czy też raczej
przez coś, co się fachowo nazywa
strzałką czasu. Jest takie
pojęcie jak śmierć cieplna
wszechświata. Wiąże się z tym,
że entropia tak rośnie i rośnie,
aż w końcu dochodzisz do takiego
ułożenia kart, że tasujesz,
tasujesz i ten stan
nieuporządkowania już się w
zasadzie nie zmienia. Czyli dla
tej konkretnej talii kart nie ma
już stanu o większej entropii.
We Wszechświecie też istnieje
taki stan, do którego będziemy
dochodzić. Że gwiazdy będą
gasnąć, galaktyki się oddalać i
wszystko będzie coraz
zimniejsze, ciemniejsze, ciepło
się równomiernie rozłoży po
Wszechświecie. Śmierć cieplna
Wszechświata to jest absolutna
utopia socjalisty. Nie ma
nierówności. Żadnych!
A wiesz, jak to się stało, że
ludzie w ogóle zainteresowali
się entropią?
Nie mam pojęcia.
- Wzięło się stąd, że chcieli
robić silniki. No i pierwsze, w
czym się ludzie zorientowali, to
to, że nie da rady skonstruować
czegoś takiego jak perpetuum
mobile. To w ogóle zaistnieć nie
może. I nie istnieje. Wszystko,
co pracuje, robi to kosztem
czegoś. W szczególności silnik
pracuje wtedy, kiedy coś spala.
Na przykład paliwa kopalne.
Efektem tego jest jakiś odpad, z
którym ty musisz coś zrobić. A
to wymaga dodatkowej porcji
energii. Musisz więc znowu coś
spalić itd.
Czyli kiedy produkujesz
energię
-...jednocześnie produkujesz
odpad w postaci entropii.
Wszystko, co produkujemy, nasze
śmieci, rozproszona energia,
zanieczyszczenia, hałas, to jest
entropia.
A jak to się ma do czegoś
takiego jak ekologia?
- Ano tak, że możesz próbować
minimalizować entropię
produkowaną. Czyli wybierać
procesy, które są możliwie
najbardziej oszczędne. A robisz
tak dlatego, że ta entropia,
która leci w środowisko, to jest
coś, co tobie przeszkadza.
Słońce jest daleko i to, że tam
entropia rośnie, roślinom nie
przeszkadza, ale jak masz silnik
i produkujesz spaliny, ciepło,
hałas, to jest to coś, co trafia
do twojego najbliższego
otoczenia i potem ty musisz w
tym obszarze o podwyższonej
entropii funkcjonować.
Przy okazji zwiększając
swoją?
- Właśnie. Dlatego ludzie
eksportują swoje śmieci daleko.
Statkami. Wyrzucają je do
oceanu. Problem w tym, że im
więcej wytworzysz śmieci, tym
więcej musisz ich usunąć, a
wywożenie śmieci produkuje też
swoje własne śmieci, powstaje
więc takie błędne koło,
rozumiesz?
Czyli sprzątanie
-...jest rzeczą bezsensowną, a
już na pewno nieekologiczną. No
bo zobacz, ile my energii, czasu
i środków wkładamy w to, żeby
usunąć śmieci sprzed naszych
oczu. Wrzucamy je do koszy,
wynosimy na śmietnik, stamtąd
zabierają je śmieciarki - i
nawet jeśli później trafiają do
sortowni, a potem znów na rynek,
to jednak cały ten proces
generuje ogromną masę kolejnych
odpadów.
Wojna jest
łatwiejsza niż pokój.
No i co tu robić?
- Śmiecić jak najmniej. A poza
tym pogodzić się z tym, że
ilekolwiek byś sprzątał, bałagan
zawsze będzie. I to coraz
większy. Dlatego to, co
powinieneś zrobić, to raczej
nauczyć się sobie z nim radzić,
niż go sprzątać.
A tak w praktyce?
- Zamiast sprzątać swoje biurko
- trzymać się pewnych zasad. Na
przykład: żeby kłaść klucze
zawsze w to samo miejsce. Wtedy
niezależnie od tego, jaki masz
bałagan, wiadomo, że klucze tam
są.
Dokumenty trzymać raczej w
teczuszkach, nie za dużych. Bo
jak masz duży zbiór elementów,
to bardzo drobne przetasowanie
może ci go kompletnie zmienić.
Czyli chodzi o to, żeby się
starać nie robić bałaganu?
- Chodzi o to, żeby starać się
żyć w bałaganie.
Ale od czasu do czasu musisz
przecież posprzątać, bo
dochodzisz do momentu, w którym
nie tylko nie możesz niczego
znaleźć, ale to po prostu staje
się też męczące.
- I to jest właśnie tajemnica
życia, że ono sobie z tym radzi.
Bo życie, jak już
powiedzieliśmy, to jest
surfowanie na fali ciągle
narastającej entropii. Albo
inaczej mówiąc: życie jest
sztuką nie tyle sprzątania, ile
unoszenia się na szczycie
bałaganu.
No, ale jest taki fajny
moment, na przykład w sobotę,
gdy wszystko jest już
posprzątane, poukładane, a w
związku z tym robi się miło,
czysto, sympatycznie.
- Z tym że jest to moment
absolutnie ulotny, a poza tym
popatrz, ile energii życiowej na
to straciłeś.
No, ale to daje poczucie
satysfakcji. Wpływu. Kontroli.
- Złudnej.
Ale tak, masz rację i może
właśnie o to w tym sprzątaniu, w
tym porządkowaniu chodzi. O taką
metafizyczną wiarę, że entropia
kiedyś zostanie pokonana.
Dlatego ludzie sprzątają w
sobotę, a w niedzielę idą do
kościoła. Nie śmiej się!
Człowiek wierzy w to, że można
pokonać śmierć. Że może gdzieś
tam istnieje taki świat, który
jest źródłem takiego porządku,
że pokona wszelką entropię.
Czasem mam też poczucie, że w
moim życiu pojawia się bałagan.
Myślę wtedy, że muszę go
uporządkować, skupiam się więc
na pojedynczych rzeczach...
- W związku z czym w innych
częściach twojego życia bałagan
rośnie.
Dlatego jak tylko ogarnę tę
jedną rzecz, zaraz biorę się za
drugą.
- Co nie zmienia faktu, że suma
bałaganu w twoim życiu wzrasta.
Możesz mieć tylko chwilowe
poczucie, że tak się nie dzieje.
Może być też tak, że ten twój
bałagan ktoś od ciebie przejmie.
Na przykład twoja żona. Dzieci.
Twoi pracownicy. Albo zupełnie
ktoś inny, na przykład dzieci w
Indonezji, które są
wykorzystywane w procesie
produkcji tego nowego
urządzenia, które sobie kupiłeś
i które służy do porządkowania
twojego bałaganu.
Albo żyjesz
kosztem innych, albo starasz się
nie przesadzać. Nie ma innej
możliwości.
Ale ja czasem naprawdę mam
poczucie uporządkowania.
Faktyczne. Ulgi nawet.
- Bo ty, zresztą jak większość
ludzi, patrzysz wąsko. Na czubek
własnego nosa. I tu, przed tym
nosem, masz porządek, ale już
nie dostrzegasz tego, że za
plecami rośnie ci cała góra
śmierci. Że twoi bliscy się pod
nimi uginają.
Są tacy, co sprzątają wręcz
maniakalnie. Kompulsywnie. I oni
to robią bardzo często po to,
żeby nie dostrzegać tego, że tak
poza tym w ich życiu panuje
ogromny bałagan. Oni marnują
mnóstwo czasu i energii na
sprzątanie. Tak wiele, że już
nie mają energii i czasu na to,
by zająć się tymi innymi
obszarami życia.
Gazeta Wyborcza 28
lipca 2015
---------------------------------------------
Papież
Franciszek
LAUDATO SI'
W trosce o
wspólny dom
"św. Franciszek zażądał aby w
klasztorze zawsze zostawiano
część ogrodu nieuprawianą, by
rosły w niej dzikie zioła, tak
aby ci, którzy je podziwiają,
mogli wznieść myśl do Boga,
twórcy tak wielkiego piękna".
Świat to coś więcej niż problem
do rozwiązania, jest radosną
tajemnicą, którą podziwiamy
w zachwycie, oddając chwałę Bogu
(12).
CO SIĘ DZIEJE
W NASZYM DOMU
Najpoważniejsze skutki
wszystkich przestępstw przeciwko
środowisku znoszą ludzie
najubożsi (32). Prawdziwe
podejście ekologiczne musi
włączyć sprawiedliwość w
dyskusje o środowisku, aby
usłyszeć zarówno wołanie ziemi,
jak i krzyk biednych (33).
Mniejszość uważa, że ma prawo do
konsumpcji, której nie sposób
upowszechnić, bo planeta nie
byłaby w stanie pomieścić
odpadów takiej konsumpcji.
Wiemy również, że
marnotrawstwu ulega niemal jedna
trzecia produkowanej żywności
a "żywność, którą się wyrzuca,
jest niejako żywnością
kradzioną ze stołu ubogich"
(34).
Nigdy nie traktowaliśmy tak źle
i nie okaleczyliśmy tak naszego
wspólnego domu, jak miało to
miejsce w ciągu ostatnich dwóch
stuleci. A jesteśmy wezwani, aby
być narzędziem Boga Ojca,
żeby nasza planeta była tym, co
On wymarzył, stwarzając ją,
i by odpowiadała na Jego projekt
pokoju, piękna i pełni (37).
Ludzkość zawiodła Boże
oczekiwania (41)
Degradacja środowiska
przyrodniczego i ludzkiego oraz
degradacja etyczna są ze sobą
ściśle powiązane (38).
EWANGELIA
STWORZENIA
Jeden jedyny sposób
interpretowania i
przekształcania
rzeczywistości nie przynosi
rozwiązań (42).
"Każde stworzenie posiada
swoją własną dobroć i
doskonałość" (47).
"Stworzenie
to znacznie więcej niż natura,
ponieważ związane jest z Bożym
planem miłości, gdzie każda
istota ma wartość i znaczenie... Stworzenie
można zrozumieć tylko jako
dar, który pochodzi z
otwartej dłoni Ojca nas
wszystkich, jako rzeczywistość
oświetlona miłością, wzywająca
nas do powszechnej komunii (51).
"Miłujesz bowiem wszystkie
stworzenia, niczym się nie
brzydzisz" (Mdr 11,24)
Myśl judeochrześcijańska
zdemitologizowała naturę.
Nie przestając jej podziwiać za
wspaniałość i ogrom, nie
przypisuje już jej charakteru
boskiego (52).
"Przyroda jest niczym innym, jak
pewnym rodzajem prawdziwej
sztuki, a mianowicie Boskiej
sztuki, wpisane w rzeczy,
które poruszane są ku
określonemu celowi. To tak
jakby budowniczy statku mógł
nadać drewnu to, przez co samo
mogłoby przybrać formę statku"
-Tomasz z Akwinu (53).
Nie zauważamy, że niektórzy
ludzie popadają w nędzę bez
realnych możliwości poprawy,
podczas gdy inni nawet nie
wiedzą co robić z tym co
posiadają, z próżnością
afiszując się rzekomą
wyższością, i zostawiają za sobą
taki poziom odpadów, że
rozpowszechnienie tego zjawiska
groziłoby zniszczeniem planety
(60).
Zasada podporządkowania
własności prywatnej powszechnemu
przeznaczeniu dóbr jest
zatem uniwersalnym prawem
użytkowania...
Tradycja chrześcijańska nigdy
nie uznała prawa do własności
prywatnej za absolutne i
nienaruszalne i podkreśla
społeczną funkcję wszelkiej
formy własności prywatnej (62).
Środowisko jest dobrem
publicznym, mieniem całej
ludzkości i wszyscy są za
nie odpowiedzialni. Ten, kto
posiada jego część, ma ją
jedynie po to, aby zarządzać
nią dla dobra wszystkich.
Jeśli tego nie czynimy, to
bierzemy na swe sumienie ciężar
zaprzeczenia istnieniu innych
(63).
Jezus był w stałym kontakcie z
przyrodą i zwracał na nią
szczególną uwagę, pełną miłości
i zadziwienia. Nie jawi się
On jako asceta, odseparowany od
świata, czy wróg rzeczy
przyjemnych w życiu (64).
"W Nim zamieszkała cała Pełnia i
przez Niego Bóg pojednał
wszystko ze sob"(65). Te
same dzikie kwiaty i ptaki,
które podziwiał swymi ludzkimi
oczami, są obecnie wypełnione
Jego jaśniejącą obecnością (66).
ODPOWIEDZIALNOŚĆ LUDZI ZA KRYZYS
EKOLOGICZNY
Ludzkość (wobec natury)
przyjęła technolog...jakbyśmy
mieli do czynienia z
rzeczywistością zupełnie
bezkształtną, całkowicie
dostępną manipulacji. To, co
liczy się obecnie, to
wydobycie z rzeczy wszystkiego,
co możliwe, przez zawłaszczenie
wynikające z ignorancji
człowieka (70).
Zakłada ona fałszywe przekonanie
o nieskończonej dostępności dóbr
naszej planety. Przedmioty
wytwarzane przez technikę nie są
neutralne, ponieważ wpływają
na styl życia i ukierunkowują
możliwości społeczne zgodnie z
interesami określonych grup
władzy (71).
W istocie technika dąży do tego,
aby nic nie pozostało poza
jej żelazną logiką.
Postrzega wszelki rozwój
technologiczny w zależności
od zysku, nie zwracając
uwagi na jakiekolwiek
negatywne skutki dla
człowieka (72).
Fragmentaryzacja wiedzy
prowadzi do utraty sensu
całości, szerokiej perspektywy,
czy problemów środowiska i
ubogich (73).
Życie zaczyna się sprowadzać do
ulegania okolicznościom
uwarunkowanym przez technikę,
pojmowaną jako główne źródło
interpretacji istnienia.
(Tymczasem) "RZECZYWISTOŚĆ
JEST WAŻNIEJSZA OD IDEI"
-
Ewangelii gaudium. Kultura
ekologiczna powinna być innym
spojrzeniem, myślą, polityką,
programem edukacyjnym, stylem
życia i duchowości, które
nadawałyby kształt
sprzeciwowi wobec ekspansji
paradygmatu technokratycznemu.
Ludzie dają sobie sprawę z tego,
że postęp nauki i techniki
nie jest jednoznaczny z
postępem ludzkości i historii.
Nowość produktów łączy się z
ciążącą nudą. Trudno nam się
zatrzymać, aby odzyskać pełnię
życia (75). Konieczne jest
spowolnienie marszu (76)
Jeśli nie uznaje się w
samej rzeczywistości znaczenia
człowieka ubogiego, ludzkiego
embrionu, osoby
niepełnosprawnej, trudno
będzie usłyszeć wołanie samej
przyrody (77). Ponieważ
wszystko jest ze sobą powiązane,
nie da się pogodzić obrony
przyrody z usprawiedliwianiem
aborcji. Nie ma ekologii bez
właściwej antropologii
(78). "Każde naruszenie
solidarności i przyjaźni
obywatelskiej powoduje szkody
ekologiczne"
- Benedykt XVI
(94).
Kiedy człowiek traci zdolność do
zachwytu (kontemplacji) i
szacunku, powstają warunki w
których sens pracy ulega
wypaczeniu.
Praca powinna być miejscem
wielowymiarowego rozwoju
osobistego, kreatywności,
prognozowania, realizacją
wartości, komunikacją z innymi i
postawą uwielbienia Boga (83).
Nie można powstrzymać
ludzkiej kreatywności.
Równocześnie nie można pomijać
ponownego przemyślenia
celów, skutków, kontekstu oraz
ograniczeń etycznych tej
ludzkiej aktywności, która jest
formą władzy, niosącą poważne
ryzyko (86).
EKOLOGIA
INTEGRALNA
Obok dziedzictwa przyrodniczego,
równie zagrożone jest
dziedzictwo historyczne,
artystyczne i kulturowe.
Dlatego ekologia zakłada również
troskę o bogactwo kultury
ludzkiej w najszerszym tego
słowa znaczeniu.
Konsumpcyjna wizja (praktyka)
człowieka, wspierana przez
machinę dzisiejszej
zglobalizowanej ekonomii,
dąży do ujednolicenia kultury
i osłabienia ogromnej
różnorodności kulturowej,
będącej skarbem ludzkości (94).
Nie można także narzucać pojęcia
jakości życia. Zanik
pewnej kultury może być
...
bardziej poważny jak wyginięcie
gatunku zwierząt lub roślin
(95).
"Jesteśmy w domu" w aglomeracji,
która nas jednoczy. Jakże
piękne są miasta, które
przezwyciężyły niezdrową
nieufność i integrują osoby
różniące się, czyniąc z tej
integracji nowy czynnik rozwoju!
Jakże piękne są miasta, które w
swoich planach
architektonicznych pełne są
przestrzeni łączących,
ułatwiających relację,
sprzyjających uznaniu drugiego
człowieka (99).
Benedykt XVI powiedział, że
istnieje także "ekologia
człowieka", gdyż również
człowiek ma naturę, którą winien
szanować i którą nie może
manipulować według swego
uznania. Niezbędne jest
poznawanie i akceptacja
swojego ciała (100).
Zasada dobra wspólnego
wymaga, by nade wszystko mieć
przed oczyma ogromną godność
ubogiego w świetle
najgłębszych przekonań wiary. Ta
opcja jest obecnie podstawowym
wymogiem etycznym dla
skutecznej realizacji dobra
wspólnego.
Pojęcie dobra wspólnego
dotyczy również przyszłych
pokoleń, ponieważ ziemia
którą otrzymaliśmy należy
również do tych, którzy przyjdą
po nas (102). Środowisko
(...)
jest to pożyczka, którą
każde pokolenie otrzymuje i
powinno przekazywać następnym
pokoleniom.
Trzeba sobie zdać sprawę, że
stawką jest nasza godność.
To my sami, jako pierwsi,
jesteśmy zainteresowani w
przekazywaniu takiej planety,
gdzie ludzkość, która przyjdzie
po nas, mogłaby zamieszkać
(103).
WYTYCZNE I DZIAŁANIA
Wiemy, że technologia
oparta na spalaniu silnie
zanieczyszczających paliw
kopalnianych, zwłaszcza węgla,
ale także ropy naftowej a w
mniejszym stopniu gazu, powinna
być stopniowo zastąpiona.
Kraje, które skorzystały
z wysokiego stopnia
uprzemysłowienia kosztem
ogromnych emisji gazów
cieplarnianych, mają większą
odpowiedzialność, by
przyczynić się do rozwiązania
problemów, które same
spowodowały (109). Pilnie
potrzebna jest prawdziwa
światowa władza polityczna
aby zarządzać ekonomią światową,
uzdrowić gospodarki dotknięte
kryzysem (...) przeprowadzić
prawdziwe, pełne rozbrojenie
oraz zagwarantować
bezpieczeństwo żywieniowe i
pokój; zapewnić ochronę
środowiska i uregulować
ruchy migracyjne (111).
Dramat polityki skoncentrowanej
na doraźnych rezultatach,
wspieranej również przez
konsumpcyjną ludność,
rodzi konieczność krótkoterminowego
rozwoju. Zapominamy, że
"czas
jest ważniejszy niż przestrzeń",
że nasze działania są zawsze
owocniejsze, kiedy bardziej
troszczymy się o generowanie
rozwoju niż opanowanie
przestrzeni władzy (113).
Nie można myśleć o
jednolitych receptach (114).
Polityka nie powinna być
podporządkowana ekonomii
(...)
absolutnemu panowaniu systemów
finansowych (119). Im bardziej
serce danej osoby jest puste,
tym bardziej potrzebuje ona
rzeczy, które mogłaby kupić,
posiadać i konsumować (129).
Środowisko naturalne jest jednym
z tych dóbr, których
mechanizmy rynkowe nie są w
stanie odpowiednio promować i
chronić (120). Musimy być jednak
przekonani, że spowolnienie
pewnego tempa produkcji i
konsumpcji może prowadzić do
innego rodzaju rozwoju (121).
Chodzi po prostu o
przedefiniowanie postępu
(122). Kupno jest zawsze aktem
moralnym a nie tylko
ekonomicznym (130). Nie
wystarczy bowiem włączenie
powierzchownych rozważań
ekologicznych bez kwestionowania
logiki leżącej u podstaw
dzisiejszej kultury (124).
Obsesja na tle
konsumpcyjnego stylu życia,
zwłaszcza gdy bardzo niewielu
jest w stanie tak żyć, może
sprowokować jedynie przemoc i
wzajemne zniszczenie (129).
EDUKACJA I
DUCHOWOŚĆ EKOLOGICZNA
Nie można twierdzić, że nauki
empiryczne w pełni wyjaśniają
życie, istotę wszystkich
stworzeń i całej rzeczywistości.
Jeśli dokonujemy refleksji w tym
zamkniętym obszarze, to
zanika wrażliwość estetyczna,
poezja, a także zdolność
rozumu do dostrzegania sensu i
celu rzeczy.
Większość mieszkańców naszej
planety deklaruje się jako
wierzący, co powinno pobudzać
religie do nawiązania dialogu,
ukierunkowanego na opiekę nad
naturą, obronę ubogich,
budowanie sieci braterstwa i
szacunku. Zapamiętajmy, że
rzeczywistość jest ważniejsza od
idei (127).
Każdego człowieka na tym świecie
proszę, by nie zapominał o
swojej godności, której nikt
nie ma prawa mu odebrać
WYZWOLENIE
z panującego paradygmatu
technokratycznego
dokonuje się na przykład gdy
wspólnota małych przedsiębiorców
wspiera niekonsumpcyjny styl
życia, gdy technika nastawiona
jest na rozwiązywanie
konkretnych problemów ludzkich,
z obowiązkiem niesienia pomocy
innym, by żyli z większą
godnością, a mniejszym
cierpieniem. Zawsze można
rozwinąć nową zdolność do
wyjścia ku innym (131).
Albo kiedy twórcze
poszukiwanie piękna i zachwyt
stanowią jakiś rodzaj ocalenia
(75).
Do zadań polityki i różnych
stowarzyszeń należy trud
kształtowania sumień
(....)
wychowanie do odpowiedzialnej
ascezy, do naznaczonego
wdzięcznością podziwiania
świata, do wrażliwości na
kruchość ubogich i środowiska.
Zwracanie uwagi na piękno
i umiłowanie go pomaga nam w
wydostaniu się z
utylitarystycznego pragmatyzmu.
Jeśli się nie uczymy
zatrzymywania się, aby
podziwiać i docenić piękno,
to nic dziwnego, że wszystko
staje się przedmiotem wyzysku
bez skrupułów (135).
Kryzys ekonomiczny jest
wezwaniem do głębokiego
wewnętrznego nawrócenia.
Musimy jednak uznać, że
niektórzy zaangażowani
chrześcijanie i ludzie modlitwy
pod pretekstem realizmu i
pragmatyzmu często drwią z
troski o środowisko naturalne.
Inni są bierni i niechętnie
zmieniają swoje przyzwyczajenia,
brakuje im nawrócenia
ekologicznego. Wzór: św.
Franciszek z Asyżu (136).
Nawróceni to pociąga za sobą
wdzięczność i bezinteresowność,
to znaczy uznanie, że świat
jest darem otrzymanym z miłości
Ojca, że nie jesteśmy
odłączeni od innych stworzeń,
lecz tworzymy z nimi wspaniałą
powszechną komunię. Każde
stworzenie odzwierciedla coś z
Boga (138).
Wstrzemięźliwość przeżywana
świadomie i w wolności, wyzwala
nas (139). Można mieć
niewiele i żyć intensywnie,
odnajdywać satysfakcję w
braterskich spotkaniach, w
usługiwaniu, w realizowaniu
talentów, w muzyce, sztuce, w
kontakcie z naturą, w modlitwie.
Szczęście wymaga umiejętności
ograniczenia pewnych potrzeb,
które nas ogłuszają i bycia
otwartym na wiele możliwości,
jakie daje nam życie (140).
Pokój wewnętrzny idzie w parze
ze zdolnością do zadziwienia,
która prowadzi do głębi życia.
Natura jest pełna słów miłości.
Jezus uczył nas takiej
postawy, kiedy zachęcał byśmy
spojrzeli na lilie polne i ptaki
powietrzne. On umiał być w
pełni obecny wobec każdego
człowieka i każdego stworzenia
(141).
Miłość bezinteresowna sprawia,
że możemy miłować nieprzyjaciół.
Ta sama bezinteresowność
sprawia, że kochamy i
akceptujemy wiatr, słońce lub
chmury, pomimo, że nie podlegają
naszej kontroli (142).
Sakramenty są
uprzywilejowanym sposobem, w
jaki natura jest przyjęta przez
Boga i przemieniona w
pośrednictwo życia
nadprzyrodzonego. Poprzez kult
jesteśmy zachęceni do objęcia
świata na innym poziomie
(145). Pan w tajemnicy wcielenia
chciał dotrzeć do naszej
intymności poprzez fragment
materii. Nie z wysoka, ale
od wewnątrz (146). Cała
rzeczywistość zawiera w sobie
znamię Trójcy Świętej. Świat
stworzony na wzór Boga jest
siecią relacji. Człowiek tym
bardziej się rozwija im
bardziej wchodzi w relacje,
przekraczając siebie, aby żyć w
komunii z Bogiem, z innymi i
ze wszystkimi stworzeniami.
Maria, tak jak opłakiwała
śmierć Jezusa, tak teraz ma
współczucie dla cierpienia
ukrzyżowanych ubogich oraz
stworzeń tego świata zgładzonych
ludzką mocą. Żyje Ona wraz z
Jezusem, całkowicie przemieniona
a wszystkie stworzenia
opiewają Jej piękno.
Józef w Ewangelii jawi
się jako mąż sprawiedliwy,
pracowity, mocny. Ale w jego
postaci widzimy także wielką
czułość, która nie jest
cechą ludzi słabych, lecz
naprawdę silnych, wrażliwych
na rzeczywistość, gotowych
kochać i służyć z pokorą (150).
U kresu naszego życia spotkamy
się z nieskończonym pięknem
Boga.
Niech nasze zmagania i nasz
niepokój o tę planetę nie
odbierają nam radości nadziei! .
Jemu niech będzie chwała!
(150).
MODLITWA ZA NASZĄ ZIEMIĘ
(....) Ojcze ubogich
ulecz nasze życie, byśmy
strzegli świata, rozsiewali
piękno a nie skażenie i
zniszczenie.
(...) Naucz nas odkrywania
wartości każdej rzeczy w
zadziwieniu uznania, że
jesteśmy głęboko zjednoczeni
z każdym stworzeniem.
Dziękujemy, że jesteś z nami
każdego dnia.
CHRZEŚCIJAŃSKA MODLITWA WRAZ
ZE STWORZENIEM
Chwalimy Cię Ojcze, wraz ze
wszystkim stworzeniami.
Twoje są i pełne są Twojej
obecności i Twojej czułości.
Pochwalony bądź Panie! (Laudato
si!).
(...) Jezu, Synu Boży, wszystko
przez ciebie zostało stworzone
(...),
stałeś się częścią tej ziemi i
oglądałeś świat ludzkimi
oczyma.
Dziś żyjesz w każdym stworzeniu.
Pochwalony bądź Panie!
Duchu Święty, który kierujesz
świat ku miłości Ojca i
towarzyszysz jękom stworzenia.
Pochwalony bądź Panie!
Panie Boże w Trójcy Jedyny,
piękna Wspólnoto nieskończonej
miłości,
naucz nas dostrzegać Cię w
pięknie wszechświata, gdzie
wszystko mówi nam o Tobie.
Oświeć mających władzę i
pieniądze, aby nie popadali w
grzech obojętności, aby
miłowali dobro wspólne,
wspierali słabych i
opiekowali się światem, w którym
żyjemy.
Ubodzy i ziemia wołają:
Panie, obejmij nas swą mocą i
światłem, abyśmy chronili
wszelkie życie, aby nadeszło
Twoje Królestwo
sprawiedliwości, pokoju, miłości
i piękna.
Pochwalony bądź, Panie!
Amen.
-------------------------------
W wielu kwestiach szczegółowych
Kościół nie ma podstaw, by
proponować definitywne
rozwiązania, i rozumie, że
powinien słuchać i promować
uczciwą debatę wśród
naukowców, szanując
różnorodność opinii. Ale
wystarczy uczciwie spojrzeć na
rzeczywistość, aby zobaczyć, że
ma miejsce wielka degradacja
naszego wspólnego domu.
Nadzieja zachęca nas do
uznania, że zawsze jest
wyjście, że zawsze możemy
zmienić kurs, że zawsze możemy
coś uczynić dla
rozwiązania problemów (41).
WYPISAŁ AO
--------------------------------------------------------------------
PAPIEŻ
FRANCISZEK O UCHODŹCACH
"Nasz świat stoi
w obliczu kryzysu uchodźców
na skalę niespotykaną od II
wojny światowej. To stawia przed
nami wielkie wyzwania i wiele
trudnych decyzji. Także
na tym kontynencie tysiące
osób zmuszonych jest wyruszyć na
północ w poszukiwaniu lepszego
życia dla siebie i swoich
bliskich, w poszukiwaniu
większych możliwości. Czyż
nie tego pragniemy dla naszych
dzieci? Nie możemy być
zaskoczeni ich liczbą, ale
raczej musimy ich postrzegać
jako osoby, widząc ich
twarze i słuchając ich
opowieści, starając się
zareagować najlepiej jak możemy
na ich sytuację. Reagować w
sposób, który jest zawsze
humanistyczny, sprawiedliwy i
braterski. Musimy unikać
powszechnej pokusy:
odrzucenia tego, co uciążliwe.
Pamiętajmy o złotej zasadzie: Wszystko,
co byście chcieli, żeby wam
ludzie czynili, i wy im czyńcie! (Mt
7,12 ).
Reguła ta wskazuje nam wyraźny
kierunek. Traktujmy ich z tą
samą miłością i współczuciem, z
jakim sami chcemy być
traktowani".
Te słowa wypowiedział papież
Franciszek w swoim
historycznym wystąpieniu w
Kongresie USA.
----------------------------------------------------------------------------
UCHODŹCY
Nie znam kraju
zamkniętego na imigrantów,
który by dobrze funkcjonował -
przekonuje ekspert.
Rozmowa z Maciejem
Duszczykiem, ekspertem
ds. migracji w
Instytucie Polityki
Społecznej i Ośrodku
Badań nad Migracjami na
Uniwersytecie
Warszawskim
MARTA URZĘDOWSKA: Czy
widzimy dziś upadek
europejskiego systemu
zarządzania migracjami?
MACIEJ DUSZCZYK: Nie,
ale żaden system nie
jest przygotowany na
taki kryzys jak obecny.
Teoretycznie dało się
opracować taki
scenariusz, ale już
stałe utrzymywanie
ogromnej liczby ośrodków
dla uchodźców czy
trzymanie pod bronią
wielkiej liczby
strażników granicznych
nie ma sensu. To tak jak
z pogodą - jesteśmy
przygotowani na normalne
opady deszczu. Ale gdyby
po takiej suszy jak
tegoroczna nagle
przyszły ogromne opady,
nie pomogłyby żadne
zabezpieczenia. Byłaby
powódź i już!
Po raz pierwszy mamy
do czynienia z sytuacją,
że tuż przy granicach UE
są państwa pogrążone w
wojnie, jak Libia i
Syria, niebędące w
stanie pilnować granic,
tak że kto chce, stamtąd
wyjeżdża. W dodatku do
niedawna kraje te były
przedmurzem dla osób
uciekających z Mali,
Erytrei, Burkina Faso.
Dziś to się skończyło.
- W Europie obserwujemy
dziś zarządzanie
kryzysowe - doraźne, a
więc chaotyczne. Brak
centrum decyzyjnego, nie
ma w strukturach Unii
człowieka
odpowiedzialnego za
zarządzanie migracjami.
Dlatego kraje próbują
radzić sobie na własną
rękę. Krytykujemy
Węgrów, Włochów czy
Greków, a przecież
zostali z problemem
sami. Polityka Niemiec
różni się od polityki
Włoch czy Hiszpanii.
Problem w Calais próbują
rozwiązać ministrowie
Wielkiej Brytanii i
Francji, zgłaszając się
jedynie do UE po
pieniądze. To nie jest
dobre.
Może cała Europa
powinna powiedzieć jak
Niemcy: "Wpuszczamy
wszystkich"?
- Kto tak mówi, nie
zdaje sobie sprawy z
tego, o jakich liczbach
mówimy. Przede wszystkim
to polityka
nieodpowiedzialna, bo co
będzie, gdy w przyszłym
roku przyjedzie drugi
milion albo dwa? Ale
zarazem nie sposób tej
decyzji nie podziwiać.
Najpotężniejszy kraj
Europy mówi, że każdy,
kto przyjedzie, dostanie
status - to niezwykle
odważny krok. Odwaga ta
wynika z dobrych
doświadczeń w
integracji, sprawnej
realokacji imigrantów i
dobrej współpracy rządu
federalnego z landami.
Nie da się integrować
ludzi centralnie,
centralnie można ich
najwyżej wsadzać do
ośrodków. W integrację
muszą się włączyć
samorządy lokalne
wspierane przez rząd,
ale głównie finansowo.
Niemcy wiedzą, jak to
robić.
Austriacy wznowili
kontrole graniczne.
Schengen się posypie?
- Schengen jest systemem
szerokim. To, że pozwala
na przepływ osób bez
kontroli granicznej, nie
oznacza, iż w sytuacji
kryzysu nie wolno jej
wprowadzać. Dzisiaj
Schengen nie zostanie
raczej zlikwidowane, ale
nie wykluczam, że
zostanie zawieszone. Na
szczęście mamy kilka
miesięcy na
zastanowienie, bo za
chwilę fala uchodźców
zmaleje, zaczną się
sztormy i łódki nie będą
mogły wyruszać. Mamy
czas do wiosny.
Europa ma większy
kłopot z polityką
migracyjną czy
integracyjną?
- Z integracyjną.
Państwa europejskie nie
popełniały błędów co do
liczby przyjmowanych
ludzi. Ale nie było
dobrego pomysłu, jak ich
integrować, dlatego
prawdziwe napięcia
zaczynają się w drugim
czy trzecim pokoleniu.
To ludzie, którzy mają
już obywatelstwo, niby
są u siebie, ale nie
dostaną takiej pracy jak
ich koledzy ze studiów,
bo mają "korzenie". Ten
szklany sufit rodzi
frustracje.
Obowiązkowe kwoty
uchodźców to dobry
pomysł?
- W migracjach sztywne
kontyngenty się nie
sprawdzają. Powinny być
elastyczne, oparte nie
na liczbie mieszkańców
czy PKB, ale na
zdolności danego państwa
do integracji właśnie.
Niemcy przyjęły w tym
roku 800 tys., a ich
kontyngent to jakieś
kilkadziesiąt - czyli
przekroczyły go
dziesięciokrotnie.
Polska swojego nie
wypełnia wcale. Ten
system nie działa.
Polska, zamiast blokować
pomysły Komisji
Europejskiej, powinna
wyjść z własną
inicjatywą - powiedzieć,
ilu uchodźców zdoła
przyjąć i zintegrować.
Niestety, nie mamy u nas
nawet zalążka polityki
integracyjnej. Trzy lata
temu proponowałem
stworzenie w czterech
dużych miastach korpusu
asystentów rodziny
wyspecjalizowanych w
pracy z rodziną
imigrancką. Miało to być
16 osób! Dowiedziałem
się, że to niepotrzebny
wydatek, bo Polska nie
ma problemu z imigracją.
Bez komentarza.
Jak policzyć, ilu
uchodźców możemy
przyjąć?
- Wyobrażam sobie, że
rząd zaprasza marszałków
i wojewodów i mówi:
zbadajcie wasze
możliwości - gdzie
uchodźcy mogą
zamieszkać, czy macie
organizacje pozarządowe
lub kościelne, które
pomogą itp. Pomagać
należy na szczeblu
lokalnym, ale pieniądze
muszą płynąć od rządu,
inaczej usłyszymy: "Nie
mamy pieniędzy na
żywienie w szkołach, a
mamy przyjmować
uchodźców?". Rząd
powinien też rozmawiać z
NGO [organizacjami
pozarządowymi], bo to
one mają doświadczenie w
pomocy, potrafią uczyć
języka, a uchodźcy ufają
im bardziej niż państwu.
Konieczne są też
konsultacje z ekspertami
ds. migracji. Mnie i
moich kolegów od
początku kryzysu nikt
nie spytał o radę.
Częściej proszą nas o
konsultacje rządy innych
państw. Nie oczekujemy,
że polski rząd zrobi to,
co doradzimy, ale warto
wysłuchać ekspertów z
kilkunastoletnim
doświadczeniem.
Dalej - niech się
spotkają resorty pracy,
edukacji, MSZ, niech
pozbierają wszystko do
kupy i niech premier
powie na najbliższym
szczycie UE: to jest
polska oferta na miarę
tego kryzysu i na miarę
naszej historii. Mimo
sukcesów gospodarczych
ostatnich lat nadal
jesteśmy biedniejsi,
gorzej zarządzani i nie
mamy doświadczenia z
imigracją z krajów
Afryki, ale jesteśmy
solidarni.
Niestety, nikt niczego
nie przygotowuje. Nie
wiem, skąd te
wyliczenia, że 2 tys.
uchodźców możemy przyjąć
bez problemu, ale 2,8
tys. - już absolutnie
nie. Prasa francuska,
niemiecka czy brytyjska
oskarża nas o łamanie
solidarności
europejskiej. Za parę
lat w innych sprawach -
ważniejszych dla nas -
może nam się to boleśnie
przypomnieć.
W ostatniej naszej
rozmowie mówił pan, że
konieczna jest selekcja
imigrantów.
- Jest czymś zupełnie
normalnym i od zawsze w
migracji stosowanym -
choćby pod względem
wykształcenia,
dostępności ofert pracy.
Czy szukając opiekunek
do dzieci, nie robimy
selekcji? Albo
zapraszając wyłącznie
osoby z wyższym
wykształceniem? Unia
Europejska ma specjalną
dyrektywę skierowaną do
osób wysoko
wykwalifikowanych, to
tzw. niebieska karta.
Czy możemy tę selekcję
dotyczącą imigracji
zarobkowej przenieść
bezpośrednio na
uchodźców? Teoretycznie
nie, ale praktycznie
musimy. I to robimy.
Czeczen ubiegający się o
status uchodźcy w Polsce
ma większe szanse dostać
go u nas niż w Austrii.
Każde państwo wybiera
uchodźców, którzy
łatwiej dostają status,
i takich, których nie
chce. Społeczeństwa się
różnią, dlatego mają
prawo powiedzieć: są
osoby, którym lepiej
potrafimy pomóc.
Ale fundacja Estera,
która sprowadziła do
Polski wyłącznie
syryjskich chrześcijan,
wywołała spory.
- Inicjatywa ta mogła
się stać dobrym
doświadczeniem, szkoda,
że tak się nie dzieje.
Media pokazują głównie
negatywne sytuacje
związane z uchodźcami z
Syrii, ale prawda jest
bardziej złożona. Ja nie
krytykuję fundacji, ale
boję się, że wyzwanie
może ją przerosnąć,
dlatego państwo powinno
pomóc. Nie wiem, co robi
w tej sprawie np.
Ministerstwo Pracy
odpowiedzialne za
programy integracyjne.
Na końcu procesu
integracji jest
człowiek. Cudzoziemiec,
który jest częścią
naszego społeczeństwa,
pracuje, jego dzieci
chodzą do szkoły, dobrze
się czuje wśród Polaków.
Żeby to się udało,
powinien być dobrany pod
nasze możliwości
integracyjne.
- Nie muszą to być
chrześcijanie, ale
powinny być to osoby,
którym będziemy mogli
pomóc, bo mamy podobne
doświadczenia. Są już u
nas takie mniejszości.
Nie pomożemy przybyszom,
nie mając w Polsce
nikogo, kto może się z
nimi porozumieć. Jeśli
przyjmiemy wyłącznie
uchodźców obcych
kulturowo, religijnie,
trudnych do
zintegrowania, będzie to
miało negatywne skutki.
A w przyszłości będzie
jeszcze trudniej
przekonać Polaków do
gościnności.
Prezydent mówił, że
nie możemy przyjąć
uchodźców, bo mamy już
tysiące Ukraińców.
- Owszem, w ostatnim
półroczu wzrosła
imigracja zarobkowa z
Ukrainy. W roku 2014
złożono niecałe 400 tys.
wniosków o pozwolenia na
pracę w Polsce, a w
pierwszym półroczu
bieżącego roku - już
ponad 400 tys. Czyli
przyjeżdża więcej
Ukraińców za pracą, ale
nie dostają statusu
uchodźcy, chyba że
Ukraina powie: jesteśmy
państwem okupowanym,
życie Ukraińców jest
zagrożone. Na razie
państwo działa, Straż
Graniczna też, wizy są
wydawane, ośrodki
konsularne funkcjonują.
Prezydent Duda, premier
Kopacz czy prezes Szydło
mylą pojęcia. Powtarzam:
mamy do czynienia z
imigracją zarobkową,
natomiast uchodźstwo
jest w Polsce na
poziomie marginalnym.
Jednak boimy się
uchodźców jak ognia.
- Bo ich nie znamy. Nie
mamy doświadczeń z
uchodźcami, za to mamy
mnóstwo negatywnych
obrazów - groźnie
wyglądający tłum
szturmujący Lampedusę
albo ojciec ściskający
dziecko i przedzierający
się przez granicę
macedońsko-węgierską.
Świetna kampania Urzędu
ds. Cudzoziemców
pokazująca dobre
integracje - piekarza,
lekarza, kierowcy - nie
ma szans się przebić.
Nawet gdy jedziemy do
Paryża czy Londynu, nie
widzimy dobrze
zintegrowanych
imigrantów, tylko tłum
próbujący sprzedać nam
pamiątki czy widokówki.
Myślimy: nie chcemy
takich w Warszawie pod
Dworcem Centralnym czy
na Starówce.
Jednak państwa, gdzie są
imigranci, zawsze lepiej
funkcjonują społecznie i
ekonomicznie niż te, w
których imigrantów nie
ma. Nie znam kraju
zamkniętego na
imigrację, który by
dobrze funkcjonował.
Każde państwo bogate,
silne, dobrze
zarządzane, społecznie
odpowiedzialne - jest
jednocześnie otwarte.
Polska też skorzysta,
jeśli przyjmie więcej
imigrantów, pod
warunkiem że zrobi to
mądrze.
Ci, którzy nawołują:
"Otwórzmy granice,
wpuśćmy choćby i pół
miliona!", nie znają się
na migracji. Ludzie to
nie klocki, które można
dowolnie poukładać. Dla
zmiany postrzegania
imigracji ważne jest
podkreślanie, że osoby o
odrębnej kulturze nie
mogą bezkarnie łamać
prawa. Słynny jest wyrok
sądu w Belgii:
cudzoziemiec, który
pobił żonę, tak że stała
się niepełnosprawna,
dostał karę w
zawieszeniu, bo w jego
kulturze jest to
dopuszczalne. To zła
droga. Prawo musi być
równe dla wszystkich.
Cudzoziemcy, którzy nie
akceptują wartości
prawnych i społecznych
państw przyjmujących,
powinni być deportowani.
A strach przed
terrorystami, którzy
zakradną się na łódki z
imigrantami płynące do
Europy?
- Wierzę, że służby
potrafią wyłapywać
ludzi, którzy chcą
skrzywdzić
Europejczyków. Ale
żyjemy w niepewnych
czasach. Nie wiem, czy
bardziej prawdopodobne
jest to, że terrorysta z
Państwa Islamskiego
wysadzi się w Polsce,
czy to, że jakiś
nacjonalista zrobi
gdzieś w Europie to, co
zrobił Breivik w
Norwegii. Mówienie:
"Żeby obronić Europę czy
Polskę przed zalewem,
jesteśmy gotowi na
wszystko" - jest równie
groźne. Wzrost
radykalnych postaw
ksenofobicznych to bomba
z opóźnionym zapłonem.
Owszem, możemy zbudować
fortecę Europa, ale to
nigdy nie będzie do
końca skuteczne. Zawsze
ktoś podrobi dokumenty
czy da łapówkę. Jedynym
państwem, które nie ma
dziś problemu z
imigracją, jest Korea
Północna. Czy to model,
na którym chcemy się
wzorować?
Czy odzyskamy
kontrolę nad migracją?
- Radziliśmy sobie z
trudniejszymi kryzysami
- wojną, zimną wojną.
Przekonaliśmy państwa do
rezygnacji z granic. Czy
kilkanaście lat temu
ktoś by uwierzył, że uda
się namówić Niemców, by
otworzyli granice dla
Polaków? Europa ma
zdolność poradzenia
sobie z tą dzisiejszą
gehenną, ale trzeba
opracować dobrą, wspólną
strategię. Jednym ze
scenariuszy - którego ja
absolutnie nie popieram,
ale widzę, że może być
on realny - jest
budowanie ogromnych
ośrodków detencyjnych,
jak to robią
Australijczycy.
Dogadajmy się z kilkoma
państwami graniczącymi z
Unią, by stworzyły na
swoich terytoriach
strzeżone ośrodki, gdzie
przeprowadza się
procedurę - kto może
wjechać do UE, a kto
nie. Wszystko byłoby
lepsze niż chaos, jaki
mamy dzisiaj.
Jeśli nie odzyskamy
kontroli nad migracjami,
mogą Unię rozsadzić.
Bardziej niż kryzys
grecki czy kryzys strefy
euro. Bo ten jest
najbardziej, boleśnie
realny - ci ludzie już
są u naszych granic. Nie
chciałbym, żeby uchodźcy
na Lampedusie byli za
sto lat opisywani w
podręcznikach historii
jako początek końca
wspaniałego projektu,
jakim jest Unia
Europejska.
Gazeta
Wyborcza 7 września 2015
-----------------------------------
DEKALOG KSIĘDZA HALIKA
(Czechy)
Przez kilkadziesiąt
lat pracowałem naukowo
i zgłębiałem filozofię
religii i
religioznawstwo.
Zresztą trochę o tym
wiem nie tylko na
podstawie studiowania
źródeł wielkich
religii, lecz także na
podstawie podróży i
osobistych spotkań.
Sporządziłem więc dla
swoich przyjaciół,
którzy dziś muszą,
podobnie jak ja,
przeciwstawiać się
populistycznym opiniom
i przesądom
antyislamskim,
"dekalog argumentów",
które mogą choć trochę
przyczynić się do
spokojniejszej i
bardziej rzeczowej
debaty.
Mój dekalog
1. Wszelkie
powszechne opinie o
islamie - typu "islamu
tutaj nie chcemy" - są
upraszczające i
błędne. Trzeba
postawić pytanie: jaki
islam? Islam ma dziś
1,6 mld statystycznych
wyznawców, są wśród
nich ludzie gorliwie
pobożni i całkowicie
obojętni. Islam nie ma
jednego wspólnego
autorytetu, żywego
magisterium.
Autorytetem jest
Koran, a także Sunna
[opowieści z życia
Mahometa], tradycja,
która może być - i
jest - bardzo różnie
interpretowana.
2. Jeśli coś
rzeczywiście odrzuca
od islamu, to jest to
"Państwo Islamskie",
które ma z islamem
raczej tyle wspólnego,
ile mieli irlandzcy
terroryści czy ci,
którzy palili
czarownice i
heretyków, z
chrześcijaństwem czy z
ewangelią. Od
fanatyzmu nie była w
historii wolna żadna
religia, ale
wszystkich przebił
fanatyzm i przemoc
używane przez
ateistyczne reżimy XX
wieku. Terroryzm i
tzw. Państwo Islamskie
jasno odrzuciły
najwyższe autorytety
prawne i religijne
islamu.
3. W Niemczech,
Anglii, Francji od
dziesiątków lat żyją
miliony muzułmanów,
miejscowi obywatele
ich znają, wiedzą, że
olbrzymia większość z
nich nie ma nic
wspólnego z
okropnościami
islamskiego
terroryzmu. I dlatego
obywatele tych państw
nie są tak spanikowani
i histeryczni jak
Czesi, z których
większość nigdy
żadnego muzułmanina
nie widziała, ale
którzy są od dłuższego
czasu medialnie
urabiani przez
niebezpiecznych
populistów, jak
Konviczka czy Okamura
[Martin Konviczka -
czeski entomolog;
Tomio Okamura -
założyciel i poseł
partii Wolność i
Demokracja
Bezpośrednia,
pół-Japończyk; obaj
działają aktywnie w
ruchu antyuchodźczym].
Populistyczne i
neonazistowskie
reakcje antyislamskie
są dla czeskiego
społeczeństwa dużo
bardziej niebezpieczne
niż tysiące uchodźców,
z których relatywnie
nieduży procent chce
zostać w Czechach.
4. Nie wszyscy
uchodźcy są
muzułmanami, wielu z
nich jest muzułmanami
w taki sposób, w jaki
większość (także
ochrzczonych) Czechów
jest chrześcijanami.
Wielu od formalnego
tylko islamu po cichu
odchodzi, niektórzy
pod wrażeniem
niesionej im
chrześcijańskiej
pomocy stają się
chrześcijanami.
Niektórzy szczerze,
niektórzy z
konformizmu. Spośród
tych, którzy są
naprawdę gorliwymi,
wierzącymi
muzułmanami, wielu
zachowuje przede
wszystkim te etyczne
zasady islamu, które
są podobne do
chrześcijańskich.
Swoim dochowywaniem
zasad etycznych -
takich jak uczciwość w
handlu, solidarność z
biednymi, troska o
rodzinę, odrzucanie
napojów alkoholowych
czy narkotyków -
mogliby zawstydzić
niejednego
chrześcijanina.
"Fanatycznych
muzułmanów" pomiędzy
uchodźcami nie będzie
wielu - ci dołączają
do "Państwa
Islamskiego" i nie
uciekają przed nim.
Ale nieprzyjaciół i
fanatyków możemy z
nich uczynić sami
poprzez nasze reakcje
i postawy.
5. Islam
zobowiązuje uchodźców
do nieislamskich
krajów do ścisłego
przestrzegania
miejscowego prawa i
zwyczajów, a także
respektowania "ludzi
księgi", chrześcijan i
Żydów. Muzułmanie
toczą dziś żywą
dyskusję o szczególnym
prawnym usytuowaniu w
"innowierczej"
przestrzeni w Europie,
gdzie muzułmanie są w
mniejszości. Chodzi o
"fikh" - doktrynę
prawną islamu.
Niektórzy islamscy
prawnicy żadnego
szczególnego prawa nie
uznają, zwłaszcza ci z
Arabii Saudyjskiej.
Inni, przeciwnie,
mówią o potrzebie
elastyczności
szariatu. Do tej pory
jednak prawnicy
islamscy nie
wypracowali takiej
zasady, jaka od
średniowiecza istnieje
wśród Żydów - "dina
de-malkuta dina", co
oznacza, że miejscowe
prawo staje się
częścią ich własnego
talmudycznego prawa.
Ważne są dzisiaj
dyskusje, jak
urzeczywistniać
zgodność z miejscowym
prawem. I nie mniej
ważne są twarde fakty:
zdecydowana większość
muzułmanów żyjących w
Europie miejscowe
prawo uznaje i
zachowuje.
6. Czy uchodźcy
wprowadzą w Czechach
prawo szariatu, czym
każdego prawie dnia
jesteśmy straszeni w
internecie? Szariat to
prawo religijne i
obowiązuje tylko
muzułmanów - podobnie
jak talmudyczna
halacha obowiązuje
tylko Żydów. Żydzi i
chrześcijanie, nawet w
krajach islamskich,
nie byli nigdy do
szariatu
zobowiązywani.
Postępowali zgodnie z
własnym prawem.
Jest więc absurdem bać
się, że kilka tysięcy
uchodźców - nawet
gdyby wszyscy byli
prawowiernymi
muzułmanami -
spowoduje, że nasz
kraj stanie się krajem
islamskiego prawa
religijnego. A co z
przyszłymi
pokoleniami? Jeśli
przez kilka
najbliższych wieków
nasi obywatele nie
będą chcieli mieć
dzieci albo zupełnie
odejdą od
chrześcijaństwa, to
oczywiście rodzi się
pytanie, czy aby nasz
kraj nie zasłużył
sobie na zmianę i
przejście do innej
kultury!
7. Prawem
szariatu straszą
przede wszystkim ci,
którzy o nim słyszeli
tyle, co parę zdań
wyrwanych z tabloidów.
Tych kilka stale
cytowanych wypowiedzi
- np. o zabijaniu
odstępców od wiary czy
całkowitej zależności
kobiet - ma swoje
historyczne źródła,
ale większość także
wyraźnie islamskich
krajów takich praktyk
nie stosuje. Podobnie
jak Kościół katolicki
pozwala sobie nie
pamiętać o niektórych
starszych papieskich
dokumentach - np. o
"Syllabusie" bł. Piusa
XI, wyklinającym
wolność prasy i
wyznania - od których
tak naprawdę nigdy się
oficjalnie nie
zdystansował, a
fundamentaliści
katoliccy do dziś się
na nie powołują. Do
owych ekstremalnych
paragrafów odwołują
się tak naprawdę tylko
salafickie szkoły w
Arabii Saudyjskiej, i
to nie wszystkie. A
terroryści na Koran i
prawo szariatu
powołują się w sposób
nieuprawniony, bo
naruszają ich
podstawowy przepis:
nie wolno zabijać
niewinnego itp.
W dzisiejszym
rozdartym islamskim
świecie dochodzi do
ścierania się poglądów
fanatyków z
umiarkowanymi, którzy,
odwrotnie niż
fanatycy, podkreślają,
że szariat nie jest
właściwie
interpretowany, gdy
próbuje się tego
dokonywać według
średniowiecznych
reguł, podziałów:
zakazane (haram) i
dozwolone (halal) -
trzeba tworzyć i
implementować nowe
interpretacje
duchowych zasad i
reguł wyprowadzanych z
Koranu, jak godność,
dobroczynność,
delikatność itp. Tak
rozwija się np.
islamski feminizm,
podkreślający szacunek
i uprzejmość w
stosunku do kobiet.
Fundamentaliści,
zarówno muzułmańscy,
jak i chrześcijańscy,
z zasady prawdziwej
głębi swoich świętych
pism nie znają i
cytują tylko wyrwane
pojedyncze zdania czy
myśli.
8. Jeśli
uchodźcy będą u nas
konfrontowani z
nienawiścią, to trzeba
sobie jasno
uświadomić, że tacy
panowie jak Konviczka
i Okamura, ale też
Zeman i Klaus [obecny
i poprzedni prezydent
Czech], i inni do nich
podobni, w ten sposób
wpychają ich w ręce
islamskich
fundamentalistów. I w
ten sposób robią
dokładnie to, o co
owym ekstremistom
chodzi. Kościół
wykonuje bardzo
pożyteczną pracę -
pomaga potrzebującym i
może ich motywować do
dobrej adaptacji do
społeczeństwa, dla
którego potem mogą być
bardzo pożyteczni.
Kościół w ten sposób
wyraził chęć wzięcia
na siebie dużej części
pomocy i opieki nad
uchodźcami. Ale jeśli
na naszych
opuszczonych
plebaniach imigranci
zostaną wystawieni na
psychiczny, a może też
i fizyczny lincz ze
strony "chrześcijan",
to sami sobie
wychowamy przyszłych
terrorystów!
9. Wypowiedzi
typu "przyjmujemy
tylko chrześcijan" są
głupie. W czym
właściwie Republika
Czeska, chwaląca się,
że jest najbardziej
ateistycznym krajem na
świecie, "zasłużyła" w
odróżnieniu od
Austrii, Polski itp.
na chrześcijańskich
uchodźców? Czy
naprawdę chrześcijanie
z Syrii będą się u nas
czuć dobrze?
Chrześcijanie z
Bliskiego Wschodu będą
bardzo zdziwieni
"chrześcijańskością"
Czech, do której mają
się bezproblemowo
przysposobić. A gdzie
gwarancja, że z
chrześcijanami będą
mniejsze problemy niż
z muzułmanami - czy
można tak
generalizować?
W czasie swych podróży
poprzez sześć
kontynentów zawsze
spotykałem się z
wysoką moralnością
wśród muzułmanów i ze
"specyficzną
moralnością" w tzw.
krajach
chrześcijańskich -
nigdy nie zostałem np.
w muzułmańskich
krajach, w odróżnieniu
od Włoch, okradziony.
Zasada "pomagać tylko
chrześcijanom" jest
niechrześcijańska,
gdyż zaprzecza
ewangelii Jezusowej,
która mówi o pomaganiu
wszystkim
potrzebującym i
przekraczaniu
wszelkich granic
etnicznych i
religijnych.
Pojawia się także
obrona tego myślenia
jako kompromisu w
stosunku do czeskiej
ksenofobii. "Do
uchodźców
chrześcijańskich
lepiej się Czesi
przyzwyczają, a wtedy
i do muzułmanów jakoś
przywykniemy". Ale gdy
czytam w sieci okropne
wypowiedzi odnoszące
się do jakiekolwiek
religii, to wątpię,
czy można powiedzieć,
że Czesi są bardziej
tolerancyjni w
stosunku do
chrześcijan niż do
muzułmanów. A za
chrześcijanina uważa
się u nas każdy, nawet
ten, który nie zna
"Ojcze nasz" czy
Dekalogu.
10. Czy rdzeń
naszego strachu przed
utratą duchowej i
kulturowej tożsamości
nie polega na tym, że
podświadomie nam się
wydaje - bez względu
na to, czy jesteśmy w
stanie się do tego
przyznać, czy też nie,
i adekwatnie na to
reagować - że naprawdę
jako naród i
społeczeństwo tę swoją
tożsamość straciliśmy?
I czy nie jest to w
rzeczywistości główny
problem, nad którym
powinniśmy się w
związku ze współczesną
"wędrówką ludów"
zastanowić?
--------------------------------
Sławomir Mizerski
23 marca 2005
Rozmowa z prof.
Michałem Tempczykiem
teorii chaosu,
demonie Laplace'a,
kobiecie jako
układzie
niestabilnym i Bogu,
który nie gra w
kości.
Sławomir Mizerski:
Za oknem dzień jak
co dzień: Słońce
świeci, wokół niego
krąży sobie Ziemia,
samoloty latają, nie
spadają. Szczerze
mówiąc, świat nie
sprawia wrażenia
szczególnie
chaotycznego.
Michał Tempczyk:
Wie pan, jeśli świat
byłby naprawdę
chaotyczny, to byśmy
nie istnieli. Gdyby
Ziemia zmieniała
podczas ruchu swoją
odległość wobec
Słońca, raz byłoby
minus 200 stopni
Celsjusza, a raz
plus 200. Żeby życie
mogło powstać
i rozwinąć się do
tak dojrzałej
postaci, warunki
muszą być stabilne.
Zatem
intuicja
podpowiadająca, że
istnieje w świecie
porządek, jest
słuszna.
Zależy, co się
obserwuje.
Fakt.
Wystarczy popatrzeć
na drobiny kurzu
unoszące się w tym
pokoju albo
wyobrazić sobie, co
się dzieje w kawałku
materii, w którym
dziko tańczą atomy,
a już widać, że
chaos jest dosłownie
na wyciągnięcie
ręki.
Żeby go dostrzec,
wystarczy spojrzeć
na mapę pogody. Jak
wiadomo, efektywność
przewidywania pogody
jest bardzo mała.
Jednego dnia
specjaliści coś
przewidują,
a następnego jest
zupełnie inaczej,
mimo że dysponują
doskonałymi danymi,
zdjęciami
satelitarnymi.
Widać, że pogoda
jest w zasadzie
nieprzewidywalna.
Ale nie dlatego, że
panuje w niej
kompletny
nieporządek. Teoria
chaosu zajmuje się
układami, które są
uporządkowane, ale
w bardzo
skomplikowany
i nieprzewidywalny
sposób.
Wiem,
ona bada chaos
deterministyczny.
Czyli jaki?
Taki, w którym wciąż
obowiązują prawa
przyczynowe. Chodzi
jednak o układy tak
skomplikowane, że
nie dają się one
dokładnie opisać.
Weźmy zjawisko
paniki: jest pożar,
ludzie biegają, bo
chcą uciec. Są
zdeterminowani,
tylko że ich ruch
nie składa się
w regularny obraz,
sprawia raczej
wrażenie
gigantycznego
chaosu. Albo chmury.
One nie płyną same
z siebie, na ich
ruch składa się
wiele czynników. Ale
ich ruch jest tak
skomplikowany, że
nie umiemy go
dokładnie
przewidzieć. Każdy
pojedynczy atom leci
zgodnie z zasadami
fizyki klasycznej po
linii prostej. Tylko
że on zderza się
około 100 mln razy
na sekundę, więc nie
przewidzi pan jego
ruchu. Jest on
chaotyczny, ale
całkowicie
zdeterminowany.
Newton
i Dziesięć Przykazań
Skąd się wziął
w fizyce chaos?
Pierwszy raz użył
tego słowa fizyk
Ludwig Boltzmann,
kiedy w końcu XIX w.
pytano go, dlaczego
dużą porcję gazu
można opisać tylko
za pomocą praw
statystycznych.
Odparł, że w gazie
panuje chaos
molekularny. W ciele
stałym atomy są
powiązane i w tym
wypadku nie może pan
stosować opisu
statystycznego, bo
te atomy się ściśle
trzymają. A w gazie
one latają na
wszystkie strony.
I Boltzmann nazwał
to hipotezą chaosu
molekularnego.
Ale to
nie on odkrył
chaos?
Nie. Zrobił to fizyk
i matematyk Henri
Poincaré w 1890 r.
Badał on
teoretycznie dwa
duże kuliste ciała,
które działają na
siebie
grawitacyjnie,
pomiędzy którymi
porusza się trzecie
maleńkie ciało.
I Poincaré zauważył,
że to trzecie
wariuje.
Dlaczego?
Bo bez przerwy
wchodziło w obszar,
w którym tamte dwa
duże ciała ciągnęły
grawitacyjnie każde
w swoją stronę.
Klasyczny układ
niestabilny?
Tak. Poincaré go
odkrył, opisał. To
można uznać za
odkrycie chaosu. On
zobaczył, że prosty
układ dwóch ciał
krążących wokół
siebie według
prostych praw fizyki
po umieszczeniu
między nimi
trzeciego malutkiego
zachowuje się
dziwnie. To ciało
zaczyna się wahać,
wystarczy drobiazg,
np. lekkie drżenie
lub to, że mucha na
nim siądzie, i jego
losy się zmieniają,
zostaje skierowane
nieoczekiwanie
w zupełnie inną
stronę. Powstaje
układ
szalenie złożony
i niestabilny.
Zaczynają się
procesy chaotyczne.
Procesy, w których
ma pan taką
nieregularność
trajektorii ruchu,
że nie można tego
opisać ani
przewidzieć. Mimo że
to wszystko podlega
prawom mechaniki.
Stąd ta trochę
dziwna zbitka pojęć:
chaos
deterministyczny.
Nieregularne
działania
podlegające pewnym
prawom. Ale w końcu
nikt nie powiedział,
że prawa powinny
wymuszać regularne
działania.
Uczono
nas, że historia
nauki jest historią
eliminowania chaosu,
dostrzegania
harmonii
i matematycznego
porządku w świecie.
Wydawało się nawet,
że ok. 100 lat temu
nauka była bliska
ostatecznych
sformułowań na ten
temat. A tu
wyskoczył ten chaos.
Porządek, o którym
pan mówi, to był
taki ideał, pisał
o nim w końcu
XVIII w. Laplace.
A tak naprawdę, co
fizyka opisuje?
Strasznie proste
układy. Nie potrafi
ona opisać na
przykład Słońca ze
wszystkimi krążącymi
wokół niego
planetami. Model
układu planetarnego
jest taki, że Słońce
działa na wszystkie
planety, ale planety
na siebie już nie.
Potrzeba było
dopiero bardzo
wyrafinowanych metod
matematycznych
i obserwacyjnych,
żeby dostrzec, że to
nie wygląda tak
prosto, że np. Uran
porusza się
niezupełnie tak, jak
się przewiduje.
I z tego zachowania
Uranu wyciągnięto
wniosek, że musi
istnieć jakaś
planeta, która
zaburza jego ruch.
Liczono to całymi
latami, żeby
ustalić, gdzie ta
planeta się
znajduje. I w ten
sposób odkryto
Neptuna. Okazuje się
zatem, że granice
świata opisywanego
przez klasyczną
fizykę są wąskie.
Opisuje
ona świat
uproszczony?
I to niesamowicie.
Gdyby pan chciał
wyliczyć
oddziaływanie
wzajemne Słońca
i choćby trzech
planet, już by się
panu nie udało,
w każdym razie
w XIX w., bo teraz
mamy komputery.
Fizyka Newtona
opisywała świat
idealny, w którym
obowiązywały proste
prawa. Ona mi się
kojarzy z etyką,
która powiada, że
ludzie powinni być
uczciwi, porządni
i tak dalej. Ale
jaki procent ludzi
taki jest?
Ta
fizyka zatem
opisywała, jaki
świat powinien być.
Zajmowała się
światem ludzi
uczciwych.
Wierzono, że świat
w zasadzie jest
taki, jakim opisuje
go fizyka
newtonowska. Ale dla
fizyków ten świat
był niedostępny. Bo
pan nigdy nie opisze
układu choćby stu
cząstek. Tego się
nie da, nie rozwiąże
pan tylu równań.
Czyli
był to ideał
niemożliwy do
użycia?
To tak jakby pan
podchodził do ludzi
uzbrojony w Dziesięć
Przykazań i jakieś
przypowieści dla
dzieci idących do
Pierwszej Komunii.
I na tej podstawie
chciałby pan założyć
poważny biznes.
Pytanie, kiedy by
pan zbankrutował?
Pewnie już po trzech
dniach, boby panu
wszystko rozkradli.
Zdemaskowanie Demona
Szkoda, bo ten
model newtonowski
zakładał
poznawalność świata.
Ale poznawalność
nieefektywną.
W 1803 r. wypisano
równania
hydrodynamiki
opisujące, jak
płynie woda. Były to
co prawda równania
kompletne, tylko że
miały tzw. człony
nieliniowe. I przez
200 lat fizycy nie
umieli tego
rozwiązać, wobec
tego nie umieli
wyjaśnić, dlaczego
ta woda zaczyna
w pewnym momencie
wirować. Mój kolega
w latach 60.
rozwiązywał problem
wałków gumowych: jak
te wałki będą się
wyginać pod wpływem
ciężaru? Żeby te
proste wałki opisać
matematycznie,
siedział cztery lata
i liczył. A jak
policzyć np. zmiany
ciała ciężarowca pod
wpływem dźwiganego
ciężaru? No, nie da
się. Czyli ten ideał
poznawczy fizyki był
ideałem, w który się
wierzyło, lecz nie
realizowało.
Pojawiła
się nawet
intelektualna
konstrukcja, Demon
Laplacea idealny
rachmistrz, znający
w wybranym momencie
stan ruchu
wszystkich ciał we
Wszechświecie
i mogący na tej
podstawie
precyzyjnie
przewidzieć jego
przyszłe losy.
Tylko że Laplace nie
potrafił wyliczyć
niczego oprócz ruchu
planet wokół Słońca.
A jego Demon
musiałby znać
absolutnie dokładnie
aktualny stan
wszystkich atomów we
Wszechświecie, żeby
móc przewidzieć ich
stan przyszły. Jak
miałby to wszystko
policzyć? I gdzie by
to zapisał? Ten
Demon to ideał,
z którego wszyscy
się dzisiaj śmieją.
Przez jakieś 100 lat
uczeni wierzyli, że
takie kompletne
obliczenia to cel,
do którego zmierza
fizyka. Ale kiedy
tylko brali się do
liczenia, to im nie
wychodziło. Weźmy
ruch Ziemi. Newton
zakładał, że Ziemia
się kręci wokół
Słońca, tymczasem
dzisiaj wiadomo, że
Ziemia wykonuje
kilka różnych
ruchów, wynikających
choćby z jej
oddziaływania
z Księżycem. A więc
jego teoria była
tylko bardzo
niedokładnym
przybliżeniem. Tak
naprawdę fizycy
znali tylko jeden
układ, który działał
zgodnie z prawami
fizyki układ
planetarny. Poza tym
nie potrafili
niczego policzyć. Bo
już ruch pocisku
musi zakładać
istnienie tarcia,
wobec czego ten jego
tor to nie jest
elipsa tylko krzywa,
która nie da się
wyliczyć.
Ale
kiedy gram w bilard,
to jednak mogę
przewidzieć ruch bil
po stole. I dlatego
jest w ogóle możliwa
sztuka gry w bilard.
Jeśli zderzają się
dwie kule, z praw
fizyki dokładnie
wynika, w jakich
kierunkach
i z jakimi
prędkościami się
rozejdą. Ale gdy
zderzają się trzy,
nic już nie wiadomo,
bo jest za mało praw
fizyki. W każdym
razie z tych praw,
które mamy, nie da
się wyliczyć, jak
się to wszystko
rozłoży. Trzeba
założyć, że jedna
z tych trzech bil
poleci sobie
dowolnie. Należy się
tu wesprzeć prawami
statystycznymi.
Dlaczego
akurat ruch układu
planetarnego dało
się przewidzieć?
Ponieważ planety są
w zasadzie kuliste,
leżą daleko od
siebie i można
założyć, że główną
siłą działającą na
nie jest siła
Słońca. Gdyby nie
były kuliste,
zaczęłyby wariować.
Jest taki księżyc
Jowisza o nazwie
Hiperon, który ma
kształt ziemniaka.
I latając po
eliptycznej orbicie
kręci się na niej
w sposób
nieregularny
i nieprzewidywalny,
bo siła ciążenia
działa na niego
nierównomiernie.
Gdybyśmy
w Układzie
Słonecznym mieli
same ziemniaki, nie
rozmawialibyśmy
teraz.
Ziemia by panu
szalała w sposób
niewyobrażalny, choć
cały czas zgodnie
z prawami fizyki. No
i życie na niej nie
mogłoby powstać.
Woda zaczyna
wariować
Podsumujmy:
nowoczesna fizyka
odkryła, że świat
składa się głównie
z układów
niestabilnych?
Tak. Z tym że to nie
obaliło mechaniki.
I teoria chaosu
opiera się na
mechanice
klasycznej.
Ale
mechanika
newtonowska opisuje
tylko ruch stabilny.
Nie, ona opisuje
każdy ruch.
Mechanika potrafi
przewidzieć,
obliczyć różne
rzeczy, tylko że pan
tych równań nie
rozwiąże, bo są zbyt
skomplikowane.
Fizycy wierzą, że
mechanika
potrafiłaby opisać
chmurę. Tylko że
w tej chmurze są
miliardy miliardów
kropelek wody, które
na siebie
oddziałują, więc
tego się po prostu
nie da wyliczyć. Ale
to nie unieważnia
praw mechaniki.
Można
powiedzieć, kiedy
układ staje się
niestabilny,
chaotyczny? Jest tu
jakaś wyczuwalna
granica?
Oczywiście. Weźmy
turbulencję.
W gładkiej rurze
płynie woda. Do
pewnego momentu
płynie całkiem
regularnie, środkiem
szybciej, przy
krawędziach wolniej
z powodu tarcia
o ścianki. Równania
na ten temat
rozwiązuje się bez
kłopotu na pierwszym
roku studiów. Ale
w pewnej chwili ta
woda przekracza tzw.
liczbę Reynoldsa
i zaczyna wariować.
Powstają wiry,
zaburzenia. I tego
fizycy przez 200 lat
nie umieli opisać,
chociaż domyślali
się, że tu musi
obowiązywać jakieś
prawo.
I co
z tym zrobili?
Teraz już wiedzą,
jest na ten temat
cały dział teorii
chaosu. Okazuje się,
że drobne fluktuacje
są w tej wodzie
zawsze, tylko jak
ona płynie wolno,
zaburzenia są
tłumione, a gdy
prędkość osiąga
pewną graniczną
wartość, cząstki
wody zaczynają
wirować. I zostają
uruchomione
mechanizmy chaosu.
Są aż trzy różne
sposoby
przechodzenia ruchu
regularnego
w chaotyczny.
Ten
chaos współistnieje
z harmonią
i porządkiem?
Tak.
Biosfera na przykład
jest układem
stabilnym, ale nie
do końca. Wystarczy
przekroczyć na
przykład pewien
poziom
zanieczyszczeń
i następuje
degradacja biosfery,
proces lawinowy.
Olbrzymim zadaniem
techniki jest
powstrzymanie
chaosu. Gdyby
samochód był układem
niestabilnym, to pan
nie mógłby nim
jechać. Zabiłby się
pan.
Czy
świat oparty na
procesach
chaotycznych jest
światem
przewidywalnym?
W zasadzie nie.
Pogoda jest
przewidywalna, ale
tylko na parę dni
naprzód. I to bardzo
niedokładnie, bo
przy układach
niestabilnych takich
jak pogoda, żeby coś
precyzyjnie
przewidzieć,
musiałby pan znać
z absolutną
dokładnością stan
wyjściowy,
początkowy całego
układu. Jak pan nie
zna, narasta błąd,
który na przykład
codziennie robi się
dwa razy większy. Po
dziesięciu dniach
będzie to błąd
tysiąc razy większy
niż początkowo.
Mogę
przecież te dane
zdobyć.
Nie może pan, bo za
dużą ilość danych
należałoby wziąć pod
uwagę, by
przewidzieć
zachowanie układu.
W meteorologii znają
wartość ciśnienia na
danym obszarze co
kilometr. Ale co się
dzieje na tym
kilometrze, już nie
wiadomo. Są tam
miliony punktów,
w których wszystko
może wirować. To
jest olbrzymi układ,
a my znamy tylko
jakieś wartości
średnie. Stąd nie da
się precyzyjnie
przewidzieć ruchu
wiatru, chociaż
ogólnie wiadomo, że
będzie on wiał
raczej od wyższego
ciśnienia do
niższego.
W życiu tego
nie wyliczę
Zatem wbrew temu, co
zakładał Newton,
świat jest
niepoznawalny.
Poznawalny, ale
z rosnącym błędem.
Świat planet też był
poznawalny tylko na
tyle dokładnie, na
ile umiał pan
określić położenie
planet. W tej chwili
odległość Ziemi od
Księżyca określamy
z dokładnością do 20
cm.
Dlaczego?
Bo
astronauta Armstrong
zostawił na Księżycu
lustro, od którego
odbija się wiązka
laserowa wysłana
z Ziemi. I ta wiązka
określa odległość
właśnie z taką
dokładnością. Gdyby
nie było lustra,
dokładność
wynosiłaby wiele
metrów.
Czy
układ chaotyczny,
niestabilny, posiada
swoją strukturę
matematyczną?
Opisuje się takie
układy za pomocą
wzorów, ale są one
trudne do
rozwiązania. Nie ma
dla nich tzw.
rozwiązań
analitycznych.
Powstaje krzywa,
która się nie da
matematycznie
zapisać, dziwna.
Można
opisać coś wzorem,
którego nie da się
rozwiązać?
Większości wzorów
nie da się
rozwiązać.
I co
jest z takim wzorem?
Na co on czeka?
On się rozwiązuje
praktycznie. Któryś
ze sławnych
matematyków
powiedział, że Pan
Bóg całkuje
empirycznie. Pan Bóg
nie rozwiązuje
wzorów, tylko tak
ustawia elektrony
czy inne fragmenty
materii, że jest
ruch. Jeśli
założymy, że Bóg
stworzył świat, to
na pewno nie czekał,
co Einstein wymyśli
za 15 mld lat, nie
odtworzył sobie na
kartce jego równań,
tylko po prostu
zabrał się do
roboty. Równanie to
jest nasze
narzędzie, Bóg się
obył bez niego.
Po co
tworzymy równanie,
które nie ma
rozwiązania?
Ono ma rozwiązanie,
tylko my go nie
umiemy wyliczyć. No,
prosta sprawa: niech
pan mi wyliczy
logarytm dziesiętny
z 27. Jak pan
wyliczy? Tego się
nie da wyliczyć.
Liczbę Pi ludzie
liczą od lat
i wyliczyli na razie
ponad dwa tysiące
członów dzięki
komputerowi.
Potrafimy liczyć
pierwiastek drugiego
stopnia, ale
trzeciego czy
czwartego stopnia
nie da się wyliczyć.
Więc jeśli
rozwiązanie jakiegoś
wzoru brzmi:
pierwiastek
piętnastego stopnia
z dwudziestu jeden,
to przecież ja
w życiu tego nie
wyliczę. Wiemy, że
to jest jakaś
liczba, ale nikt nie
wie, ile ona wynosi.
Naprawdę to umiemy
rozwiązywać tylko
wielomiany, bo
umiemy mnożyć,
dzielić, dodawać
i odejmować.
Damski układ
niestabilny
Czego nas uczy
teoria chaosu?
Teoria chaosu
zajmuje się układami
skomplikowanymi.
Taki układ ma dwie
cechy. Po pierwsze
lokalnie może on
działać w sposób
nieprzewidywalny.
Ale po drugie w tej
nieprzewidywalności
może się pojawić
porządek wyższego
rzędu.
To
znaczy jaki?
Taki, w którym
całość się
zorganizuje. Całość
nagle dostosuje się
do części
i powstanie coś
takiego, co można
ładnie opisać.
Huragany są tu
dobrym przykładem.
Jest to układ
niestabilny, ale
może się tak zgrać,
że powstanie trąba
powietrzna, która
żyje dwa tygodnie.
Trąba to
układ stabilny?
Jak najbardziej.
Trwa dłuższy czas
i nic na niego nie
ma wpływu. Pan jej
szczegółów nie
wyliczy, ale ona się
nie rozpada właśnie
dlatego, że części
tego układu zgrywają
się ze sobą.
Trąba
staje się porządkiem
wyższego rzędu.
Oczywiście. Albo
tzw. czerwona plama
na Jowiszu. Jowisz
ma niesłychaną
atmosferę, bez
przerwy wszystko się
w niej gotuje
i żaden układ by tam
nie wytrzymał. Ale
od czasów Galileusza
astronomowie widzą
na Jowiszu czerwoną
plamę duży obszar,
tysiące kilometrów.
Wszystko wiruje,
a ta plama stoi.
I nikt nie wie
dlaczego, bo
w kotłującej się
atmosferze ta plama
powinna się
rozlecieć po
tygodniu. Widocznie
istnieje tam jakaś
swoista dynamika
całości, której nie
umiemy wytłumaczyć.
A jak
jest z procesami
zachodzącymi
w świecie ludzi?
Tak samo. Dla mnie
takim porządkiem
zrodzonym z chaosu
jest choćby rynek.
Każdy zakłada swój
biznes żywiołowo, na
chybił trafił, ale
pojawiają się pewne
tendencje, wyłania
się z tego porządek.
Socjalistyczni
ekonomiści byli
przekonani, że jak
się ludzi nie będzie
krótko trzymać, nie
powie im, ile i co
produkować, to
wszystko się
rozpadnie. Tymczasem
okazuje się, że
gospodarka rozwija
się, zgrywają się
jej elementy. Każdy
niby działa
chaotycznie, goni za
zyskiem, a tu jednak
powstaje taki
harmonijny układ jak
gospodarka Japonii
czy USA.
Czy
dążenie do
uporządkowania to
jest ogólna cecha
świata materialnego?
Tak. I to jest drugi
istotny aspekt
teorii chaosu.
Powiada ona, że
świat jest co prawda
tak skomplikowany,
że nie umiemy go
przewidzieć, ale ma
tendencję do
porządkowania się.
I tego mechanika
klasyczna nie umiała
dostrzec, ponieważ
planety się nie
porządkują, one
działają na siebie
dość prymitywnie.
Ale już ludzie
reagują na
otoczenie, zmieniają
swoje zachowanie.
Weźmy przykład
kobiety
w supermarkecie.
Pytam się jej: Co
kupimy? A ona
odpowiada: Jak to
co? Zobaczę, co
będzie! Jest układem
nieliniowym, czyli
nieprzewidywalnym.
Tymczasem ja jestem
układem stabilnym:
mam kartkę ze spisem
zakupów, biorę
masło, kilo cukru,
jedzenie dla psa,
wychodzę. A kobieta
się dostosowuje. Ona
się może zachowywać
w sposób
nieprzewidywalny,
ale dzięki temu może
powstać globalna
harmonia wyższego
rzędu,
ogólnorynkowa.
Wszystko w ramach
drugiej części
teorii chaosu.
Lokalne procesy
zachodzące
w układzie się
dostosowują. Nie są
mężczyznami
chodzącymi po
supermarkecie
z kartką, ale
kobietami, które są
nieprzewidywalne,
ale reagują na
sytuację i nagle
gromadzą się
w jednym miejscu, bo
tam pojawił się na
przykład
superbiustonosz
w promocji.
Układy
biologiczne
organizują się tak
samo?
Pan ma komórkę,
w której jest
niesamowite bogactwo
reakcji chemicznych,
których nigdy by pan
nie opisał. Mimo to
komórka tworzy
całość, która jest
stabilna, umie
trwać, pobierać
pożywienie,
odtwarzać się,
wybierać selektywnie
to, co jest jej
potrzebne. Układy
bardzo
skomplikowane, np.
człowiek będący
chaosem komórek,
w fantastyczny
sposób się
porządkują, tworząc
absolutnie
harmonijną całość.
Jeśli w samochodzie
odpadnie jakiś
detal, samochód
wysiada. Ale
człowiekowi urwie
nogę, a on żyje.
A kiedy kawałek jego
mózgu ulegnie
wycięciu, reszta
przejmuje utracone
funkcje. Wszystko
dlatego, że są
mechanizmy
naprawcze,
sprzężenia zwrotne.
Układ umie się
uczyć, na tym polega
dynamika nieliniowa.
Kto tu
rządzi Co możemy
zrobić z chaosem?
Czy możemy go
kontrolować?
Możemy budować
urządzenia
stabilizujące.
Kompensować, tworzyć
mechanizmy
zabezpieczające. To
się robi obecnie na
przykład w ekonomii.
Procesami
chaotycznymi można
sterować?
Można. Układ
niestabilny jest
dość łatwo
przekierować. Jak
pan ma układ
stabilny, np. jadący
samochód, to aby go
zepchnąć z drogi,
musi pan podziałać
dużą siłą. A jak
układ utraci
stabilność,
wystarczy niewielka
zmiana, mała siła,
aby układ
przekierować.
Ale
muszę wiedzieć, jak
i w którym momencie
na niego podziałać.
No właśnie. Nawet
drobna ingerencja
może spowodować
olbrzymie skutki.
Stąd
metafora o uderzeniu
skrzydeł motyla,
które może
spowodować lawinowe
narastanie zmian
w układach
niestabilnych
i w efekcie huragan
w jakimś odległym
miejscu Ziemi.
Czymś takim są też
próby wywoływania
deszczu podczas
długotrwałych susz.
W atmosferze unosi
się para wodna,
wystrzeliwuje się
w powietrze pył,
który staje się
ośrodkiem
kondensacji wody
i spada deszcz.
Wystrzelone drobiny
pyłu stają się
zarodnikami kropli.
Mamy do czynienia
z układem
niestabilnym, ta
woda chce się
skroplić, ale nie
wie jak, dopiero
wpuszczenie pyłu,
a zatem stosunkowo
niewielka
ingerencja,
uruchamia zmianę na
olbrzymią skalę.
Proste, należy tylko
znać zasady. Dlatego
trzeba się cały czas
uczyć pracować
z układami
niestabilnymi.
Opisywać, liczyć,
modelować, sterować.
Czy do
sterowania chaosem
jest niezbędna
wielka moc
obliczeniowa
komputerów?
Przede wszystkim
musimy wiedzieć,
jakie czynniki są
ważne. Dziś ludzie
nie wiedzą, jakie
jest naprawdę źródło
zmian klimatycznych.
Mówi się, że winien
jest człowiek, który
emituje do atmosfery
zanieczyszczenia
i atmosfera nie umie
sobie z tym
poradzić. Ale nie
wiadomo, jak jest
naprawdę. Może po
prostu zbliża się
następna epoka
lodowcowa?
Meteorolodzy nie
wiedzą, czy dawniej
pogoda była
stabilna. Ludzie po
prostu odkryli,
że złożoność
i niestabilność to
cechy materii
i trzeba się nauczyć
z tym żyć.
Przekierowując
niestabilne,
chaotyczne układy
tak, żeby poszły we
właściwym kierunku.
Dobrym przykładem są
zjawiska społeczne.
Choćby to, co się
ostatnio działo na
Ukrainie. Tam
w Kijowie
w olbrzymim
niestabilnym tłumie
działały dobrze
wyszkolone
kilkunastoosobowe
młodzieżowe brygady.
Tłum był
niestabilny, a oni
byli zorganizowani.
I w odpowiedniej
chwili potrafili
zadziałać tak, że
ten niestabilny tłum
reagował tak, jak
oni chcieli. Ale to
samo dotyczy gry na
giełdzie, ekologii.
Okazuje się, że
nawet zanik jednego
gatunku flory czy
fauny może
spowodować
katastrofę. Bez
jakiegoś jednego
grzyba na przykład
las wymiera. A więc
trzeba uważać, bo
rzeczywistość jest
bardzo
skomplikowana.
Przypadek
czy coś więcej
Panie profesorze,
jaki wobec tego jest
ten nasz świat?
Harmonijny?
Tak, tylko
bardzo złożony. I ma
harmonię trudną do
zrozumienia, a nie
prostą. Ma zdolności
do samoorganizacji
i rozwoju. Kiedyś
liczono, jak bardzo
nieprawdopodobne
było pojawienie się
życia na Ziemi. Ale
z drugiej strony
obserwuje się
pęknięcia w dnie
morskim na wielkich
głębokościach.
Zaczyna się wylewać
lawa, warunki są
absolutnie sterylne,
nie ma żadnego
życia, ale po takiej
erupcji w ciągu
kilkudziesięciu lat
to życie oparte na
siarkowodorze, na
azocie pojawia się.
Samo z siebie. Jest
ciepło, są związki
chemiczne, powstaje
flora i fauna.
Dawniej biolodzy
sądzili, że potrzeba
by milionów lat,
żeby jakieś
pierwotne formy
życia dało się
zaobserwować.
Tymczasem materia ma
fantastyczne
zdolności. Nie jest
układem
przypadkowym,
w którym, jak
twierdzili niektórzy
fizycy, życia
w ogóle nie powinno
być. To fizyka była
zbyt prosta.
Czy
w związku z teorią
chaosu można mówić
o pojęciowej
rewolucji i nowym
paradygmacie nauk
empirycznych?
No tak. Chodzi o to,
że złożoność jest
istotnym elementem
rzeczywistości i że
układ jest czymś
więcej niż prostą
sumą części. To jest
sławne powiedzenie
Arystotelesa. Ale
Arystoteles nie
umiał powiedzieć, co
to znaczy: coś
więcej.
Dziś
wiemy już, co to
jest to
arystotelesowskie
coś więcej?
Wiemy. To jest
właśnie
nieliniowość, która
tworzy strukturę
wyższego rzędu. Na
przykład to, że wir
jest całością, że to
nie są cząstki
latające we
wszystkie strony,
ale zaczynają płynąć
w jednym kierunku.
Że tłum ludzki nie
jest tłumem
absolutnie
bezładnym, ale po
pewnym czasie
organizuje się,
wybiera przywódców.
To widać wszędzie.
Okazuje się, że
materia ma historię,
złożoność, dynamikę.
Świat jest strasznie
bogaty. I w związku
z tym nie jest
przewidywalny
w prymitywny sposób.
Możemy
zatem z ulgą
odrzucić
podejrzenia, że
żyjemy w zupełnie
wariackim,
przypadkowym,
niezdeterminowanym
świecie, w którym
nie wiadomo, co się
zdarzy.
Możemy. Teoria
chaosu pokazała
jedynie ograniczenia
w przewidywaniu.
Czym
jest w takim razie
przypadek?
To jest właśnie
pytanie, na które
nie umiemy
odpowiedzieć.
Einstein powiedział:
Bóg nie gra w kości.
Ale my wciąż nie
wiemy, czy jeśli coś
nam się wydaje
przypadkowe, to
dlatego, że po
prostu działa
zgodnie z prawami,
które są zbyt trudne
dla nas, czy też to
jednak jest
przypadek.
Zdarzenie
przypadkowe byłoby
zupełnym wyłamaniem
się z zasady
determinizmu?
Tak. I dziś uważa
się, że takie są
rozpady jądrowe.
Wierzy się, że na
ten rozpad nic nie
ma wpływu, że to
jest proces
absolutnie
przypadkowy, a my
tylko umiemy go
przewidzieć
statystycznie,
zresztą z bardzo
dużą dokładnością.
Czy
w tej sprawie wiara
zamieni się kiedyś
w pewność?
Nie wiem.
----------------------------
prof. Michał
Tempczyk
(62 l.) studiował
fizykę i filozofię
na Uniwersytecie
Warszawskim. Przez
ponad ćwierć wieku
pracował
w Instytucie
Filozofii
i Socjologii PAN.
Obecnie
w Instytucie
Filozofii
Uniwersytetu
Mikołaja Kopernika
w Toruniu. Zajmuje
się filozofią
fizyki, teorią
chaosu i jej
filozoficznymi
konsekwencjami.
Napisał na ten temat
kilka książek, m.in.
Strukturalna
jedność świata,
Fizyka a świat
realny, Teoria
chaosu a filozofia,
Teoria chaosu dla
odważnych. Zapalony
ornitolog, a także
kajakarz (jego
ulubione rzeki to
Drawa, Brda
i Drwęca). Od wielu
lat jest buddystą.
=====================================
Jacek
Santorski:
Polacy są
głodni
szacunku
-
Grzegorz
Sroczyński
Snoby
od
marketingu"
kontra
"ćwoki
z
działu
sprzedaży".
Dlaczego
Polacy
wciąż
to
sobie
robią.
Z
Jackiem
Santorskim
rozmawia
Grzegorz
Sroczyński.
Gdzie pan to widział po raz pierwszy?
- W skandynawskiej firmie, która wchodziła do Polski w połowie lat 90. Postanowili zrobić jak u siebie, czyli zbudować strukturę demokratyczną, wolną od hierarchii. Skandynawowie byli otwarci, od razu próbowali uczyć się polskiego, zatrudnili kilkadziesiąt osób do sprzedaży i marketingu, w firmie nie było gabinetów, tylko jedna wspólna przestrzeń, dyrektor generalny siedział razem z pracownikami. Szwedom zależało, żeby wszyscy mieli dostęp do całości informacji i narzędzi, zwłaszcza na początku istnienia firmy, kiedy się uczą. Tymczasem po pół roku samorzutnie powstały tak zwane silosy. My jesteśmy od marketingu, mamy swoje sprawy, a wy jesteście od sprzedaży i macie swoje. Ludzie przestali się dzielić informacjami, a w firmie zaczęła działać fabryka plotek i intryg. U marketingowców wytworzyło się poczucie wyższości wobec "prostackich sprzedawców". Z kolei wśród sprzedawców - w ramach kompensacji - powstała narracja, że to oni zdobywają klientów, więc tak naprawdę utrzymują "snobów od marketingu", którzy nic nie robią, tylko "przerzucają jakieś modele z komputera do komputera". Następnie się okazało, że między ludźmi z warszawskiej centrali a powstającymi właśnie oddziałami nie ma współpracy, bo "ćwoki z prowincji nic nie potrafią". Ci z prowincji z kolei zbudowali narrację obronną, że muszą pracować na "leni z centrali". I tak dalej.
Dlaczego tak?
- Nikt nie wiedział. Firma zaczęła przypominać folwark ze szwedzkimi hasłami i amerykańskimi komputerami. Przestała dobrze działać. Na parkingu nie wyznaczono stałych miejsc odpowiadających hierarchii dziobania, bo nie wyznaczano ich również w Szwecji. Któregoś dnia dyrektor generalny zauważył, że odbywają się wyścigi, żeby zaparkować bliżej jego auta. W końcu podszedł do niego szef ochrony: "Panie dyrektorze, proszę znaleźć stałe miejsce, bo tu ciągle będzie bałagan. Narysowałem już plan, pan spojrzy, trzech głównych dyrektorów będzie parkować najbliżej pana, dalej menedżerowie". "A po co tak?". "Bo porządek musi być". Szwed przecierał oczy ze zdumienia.
Wtedy przyszedł do pana?
- Tak. Wystraszony. Właśnie rzuciłem praktykę terapeutyczną, zająłem się psychologią biznesu, doradzaniem. I też wszystkiego się uczyłem. "Zróbcie audyt i coś wymyślcie, bo inaczej zwiniemy interes w Polsce" - powiedział dyrektor. Spędziłem tam jakiś czas, ale nie miałem zielonego pojęcia, co robić. Jak wytłumaczyć ludziom, że mają ze sobą współpracować, szanować się i dzielić informacjami? Poszedłem do prof. Krzysztofa Obłoja, który był moim mentorem. "Słuchaj, Krzysztof, oni chcą, żeby była dyktatura, system hierarchiczny. Chcą, żeby byli wyżsi i niżsi".
Oni?
- Polacy. Grupa, którą Szwedzi zwerbowali już u nas. Naradziliśmy się, wróciłem do Szweda i mówię mu tak: "Nad wami są dwa piętra wolne, wynajmijcie je. Pan przenosi się do gabinetu na najwyższym, piętro niżej instalują się wicedyrektorzy, a reszta pracowników zostaje na dole". Czyli właściwie doradziłem mu to samo, co ten facet od ochrony. Zaproponowałem też, żeby otwarta przestrzeń biurowa została podzielona na pokoje.
Po co?
- Żeby to, co ludzie mają w głowach, znalazło odbicie w rzeczywistości. Niech pracownicy sprzedaży i marketingu, którzy się nie znoszą, zobaczą ściany między sobą. Realne.
To utrwali silosy.
- Ale świat wewnętrzny pracowników zostanie jasno wyświetlony. Będą mogli się mu przyjrzeć i zdecydować, czy na pewno tego chcą.
Zaproponowaliśmy uwstecznienie organizacji w stronę czegoś, co nazwaliśmy "absolutyzmem oświeconym". Firma, która miała być żywa, partnerska, pulsująca, dająca satysfakcję z pracy zespołowej, została cofnięta w stronę zhierarchizowania, podzielenia, powołania oficjalnych silosów. Tyle że Szwed nie chciał się wynieść dwa piętra wyżej, bo w katalogu wartości miał wdrukowaną równość. "Hierarchiczna struktura będzie sprzeczna ze wszystkim, w co wierzę" - mówił. Rozumiałem te obiekcje. W latach 80. pracowałem fizycznie w Norwegii i Szwecji. Na przykład w Norwegii nie było w pociągach przedziałów pierwszej klasy, bo oni nie chcą, żeby bogaci jeździli w lepszych warunkach, a hołota w gorszych, warunki w pociągach mają być przyzwoite dla wszystkich. Spikerki w telewizji były niezbyt urodziwe, żeby nie tworzyć narcystycznego raju dla osób niedemokratycznie wyróżnionych przez matkę naturę. Do firmy, w której zasuwałem jako kopacz rowów pod kable telefoniczne, ochroniarz i dyrektor przyjeżdżali takim samym modelem Volvo 240.
Na szczęście w skandynawski model zarządzania wpisana jest też inna ważna wartość - elastyczność. I tym Szweda przekonałem. "W Polsce bycie elastycznym oznacza, że powinien pan wprowadzić hierarchię". Wprowadził i firma zaczęła nieźle działać. A ja zacząłem myśleć.
Myśleć?
- Bo później widziałem ten schemat wielokrotnie. To było jak ze sztancy. Ludzie za każdym razem tworzyli podobny dwór, podobny nepotyzm. Nieważne, czy to byli budowlańcy, sprzedawcy polis, architekci czy grupa warszawskich inteligentów wokół lidera z tytułem profesorskim.
Lider niewinny?
- Winny. Firmy pełne są autorytarnych szefów mających skłonność do dominacji. Ale ktoś im na to pozwala. Brytyjski psychoanalityk Wilfred Bion uważał, że grupa wymusza na liderze, czy stanie się demokratą, czy autokratą. Altruistą czy sadystą. Człowiek przedsiębiorczy zwykle jest zdeterminowany, drapieżny. Wchodzi więc do firmy ze swoim bagażem dominacji, a ludzie na to: "Tak, bij nas i tratuj! Będziemy na swoim miejscu!".
Długo myślałem, że to ma coś wspólnego z Peerelem, z czymś, co ksiądz Tischner nazywał mentalnością homo sovieticus. Guzik prawda. Głębiej to jest zaszyte. Żadna komuna, żaden Peerel, tylko odtworzenie struktury szlacheckiego folwarku. Kilkusetletniej. Dopiero książka Andrzeja Ledera "Prześniona rewolucja" nazwała po imieniu coś, co latami widziałem w firmach i próbowałem jakoś nazwać.
W Polsce pozostał trwały układ pan - cham. W szkołach, korporacjach. W Niemczech mówią, że polscy zarządzający są jak bulteriery
W wolnej Polsce zaczęły do nas docierać prymitywne strzępy kapitalizmu. Akwizytorskie, jak z filmu dokumentalnego Henryka Dederki. Można powiedzieć, że nasz konserwatyzm i nasz anachronizm ściągnęły jak magnes tamten konserwatyzm i tamten anachronizm. Pamiętam pewną skandynawską korporację sprzedaży bezpośredniej, która chciała uniknąć w Polsce "amwayzacji". Tak brzmiało zlecenie. Miałem sprawić, żeby pracownicy opamiętali się, sprzedawali mniej agresywnie, mniej manipulacyjnie, bo choć wyniki mieli świetne, to Szwedzi przestraszyli się, że kiełkują im tu jakieś bardzo niezdrowe zjawiska. W DNA każdej korporacji zaszyte są ziarna zła, tyle że na Zachodzie zwykle zagłusza je kultura demokratyczna. A u nas piekła nie ma, hulaj dusza. Zaczęła powstawać szczególna mieszanka folwarku i patologii korporacyjnych, znakomicie się różne elementy uzupełniały i wzmacniały.
Co z czym łączyło się najlepiej?
- Dla tego modelu charakterystyczny jest na przykład amoralny familiaryzm. Powstają kliki, buduje się niezdrowa wspólnota pod hasłem: "Przetrwamy każdy zarząd". Czuć w tym trochę takiego katolickiego smrodku, gdzie tłumi się gniew, agresję, a różnice ukrywa pod pozorną zgodą. Jak w każdej dobrze zakłamanej rodzinie, która w święta dzieli się opłatkiem, a na co dzień nienawidzi. Temu towarzyszą specyficzne więzi psychologiczne. Między panem, wójtem, plebanem i chłopem pańszczyźnianym też istniało wiele powiązań, oni od siebie zależeli, a wszyscy razem zależeli od pór roku, faz przyrody, tam równocześnie były więzi miłości i nienawiści.
Polskiego pana można pod kolana objąć. On jest histeryczny, choleryczny, bywa okrutny, ale do rany przyłóż. Jak ma humor, to z pracownikami się będzie bratać, zaproponuje wódkę, sprośny żart opowie, może nawet premią sypnie wedle uznania. A w następnym tygodniu będzie upokarzać, każe szefom działów godzinę czekać pod gabinetem. Histeryczno--narcystyczna osobowość wyróżnia polskich szefów. Jestem kimś szczególnym, należy mi się, zawdzięczam wszystko wyłącznie sobie - to jest narcystyczne. Nadmierna emocjonalność, kaprysy - to z kolei jest histeryczne. Te cechy wystarczy połączyć z pewnymi rytuałami korporacyjnymi i robi się piekło.
W Polsce te struktury tak dobrze zaskoczyły, że przez 25 lat zarówno zachodnie korporacje, nasze nowe firmy, jak i organizacje kultury, edukacji, zdrowia zmieniały się w takie sioła. W dodatku te sioła potrafiły działać lepiej niż wypalone, zmęczone i bezduszne korporacje na Zachodzie. Piękny polski paradoks.
Bo folwark działa?
- Działał.
Struktura hierarchiczna może się sprawdzać, dopóki przedmiotem biznesu jest prosta powtarzalna produkcja, konkurowanie ilością, ceną oraz układami w dostępie do zamówień, czyli że kogoś znam, zatrudnię czyjąś córkę, no takie różne. I to się właśnie kończy. Wyczerpuje się ekonomia nisko rosnących owoców. Trzeba sięgać po nowe technologie, małe i średnie firmy powinny się łączyć w grupy. Polskie Składy Budowlane to ewenement na wzór skandynawskich spółdzielni, grupa firm się połączyła i dzięki temu mogą konkurować z Leroy Merlin. Ale małe firmy prawnicze, spożywcze czy budowlane się nie łączą. Bo Polak Polakowi wilkiem, każde sioło woli wegetować osobno. Raz trochę lepiej, raz trochę gorzej, byle przetrwać, co oczywiście zależy od tego, czy ten chłop folwarczny nadal będzie chciał pracować za niskie stawki. Żeby nie wiem jak duże pieniądze popłynęły z Unii na innowacyjność polskiej gospodarki, to przy hierarchicznej strukturze naszych firm nic z tego nie będzie.
Co wymyśli chodnik, czyli polska atrapa rozwoju
Dlaczego?
- Po pierwsze, dlatego że innowacyjność wymaga dzielenia się informacjami przez pracowników z różnych części firmy, a ludzie w silosach zachowują informacje dla siebie. Po drugie, innowacyjność jest często związana z nowymi technologiami, które najlepiej rozumieją ludzie młodszego pokolenia. Tymczasem w hierarchicznej strukturze młodzi pracownicy muszą zaczynać od samego dołu i zanim dotrą na górę, to już są starzy. Nowoczesna organizacja powinna przypominać raczej plaster miodu, a nie drabinę. Po to, żeby młody człowiek miał szansę znaleźć się na jednym zebraniu obok prezesa i nie bał się przy nim powiedzieć, że ma pomysł. Albo że pomysł prezesa jest słaby, bo można coś zrobić całkiem inaczej. Przy wszystkich! A prezes z kolei musi mieć odwagę, żeby tego wysłuchać i zareagować adekwatnie, czyli bez agresji. Powie pan coś takiego przy polskim prezesie?
Przez kilkaset lat folwarczności byliśmy kolonią zbożową, przez ostatnie 25 lat - kolonią taniej pracy. Odwiedzałem strefy ekonomiczne w okolicach Krakowa czy Wrocławia. Ludzie z inteligentnymi twarzami, po studiach, znający języki, którzy ode mnie i od pana różnią się tylko tym, że mieli nieszczęście urodzić się gdzieś na obrzeżach Polski, prawie siedzą w pampersach i naprzemiennie windykują długi, sprzedają kołdry, garnki albo polisolokaty. Wciskają nieuczciwe kredyty na niepotrzebne towary i usługi emerytom, którzy nigdy tego nie spłacą. Zarabiają 1600 zł, bo nie mają innej opcji. To jest kolonializm. Jedna z takich firm zwróciła się do mnie, bo mieli problem z coraz większą liczbą zwolnień psychiatrycznych. Zrobiłem audyt i przez miesiąc chodziłem przybity.
Co się okazało?
- Jeżeli wykształcony człowiek musi po polsku i angielsku reagować według skryptu A, B, C i D w sposób akwizytorski, sztywny i ma prowadzić każdego dnia sto takich rozmów wyuczonych na pamięć, nie może mieć maskotki, zdjęcia mamy czy dziewczyny na biurku, bo to go niby rozprasza, nie wolno mu co 90 minut zrobić sobie przerwy, żeby się przeciągnąć, pogadać z kolegami, jeżeli każda jego rozmowa jest nagrywana i może zostać publicznie odtworzona pod koniec dnia i zdyskredytowana przez szefów, jeśli jego przełożony też jest sfrustrowany, bo nieustannie najeżdżają na niego przełożeni, a na nich kolejni - to w takiej strukturze ludzie muszą popadać w choroby psychiczne. W dodatku tkwią w podwójnym klinczu moralnym, bo mają pełną świadomość, że te urządzenia bioenergoterapeutyczne, kołdry, promocyjne abonamenty i polisolokaty staną się przekleństwem dla ludzi, którym to wtrynili.
Co pan tej firmie doradził?
- Że można dość szybko problemowi zaradzić, tylko trzeba przebudować strukturę organizacyjną. Zamiast wysyłać desant psychiatrów, którzy zajmą się pracownikami w depresji, zrobimy warsztaty dla szefów średniego szczebla, jak wymagać z szacunkiem. I nagle zlecenie się rozmyło. Bo nie chcieli nic zmieniać, tylko usunąć objawy. Myśleli, że znajdę jakiś xanax dla tych, którzy nie wytrzymują.
Większość takich miejsc to odnogi znanych korporacji. Zarządy na Zachodzie zwykle wiedzą, co się tu dzieje pod ich szyldem, ale przecież to ma miejsce u dzikich wschodnich plemion, a nie w cywilizowanym Berlinie czy Paryżu, gdzie związki zawodowe zrobiłyby dym, a gazety napiętnowały. Polacy pozwolili to sobie zrobić. Tak jak Polacy musieli kiedyś uczestniczyć w budowaniu baraków obozowych.
Nie chcę takich porównań.
- A ja chcę. Celowo używam mocnej metafory. Pan tego nie widział, ale to są psychologicznie podobne mechanizmy jak w obozie.
Nas przez 25 lat nikt nie uczył, jak odróżnić zdrową organizację od patologicznej. Uczono nas wyłącznie, jak kontrolować finanse. Brygady Marriotta przyjechały tutaj pilnować finansów, a nie kultury zarządzania takiej jak na Zachodzie. Zakładano, że niewidzialna ręka rynku to załatwi, że DNA kapitalistycznych korporacji jest zdrowe. Wystarczy otworzyć usta, a piosenka zaśpiewa się sama. Wolność bez odpowiedzialności. No to mamy.
Jakie są korzyści z folwarku? Bo pewnie jakieś są.
- Oczywiście. Niewolnik ma pewne korzyści. Na przykład zawsze może znaleźć wytłumaczenie, że mu coś nie wychodzi. To nie jego wina, tylko karbowego, szefa, prezesa. Ma też usprawiedliwienie dla rozmaitych wredności robionych kolegom czy szefowi. Przecież ja tylko wymierzam sprawiedliwość, drukując na służbowej drukarce, nabijając służbowym autem prywatne kilometry i nakręcając roaming na wakacjach. Ludzie najpierw robią folwark, nawet wokół skandynawskiego demokraty, żeby potem móc się temu przeciwstawiać. I odbierać sprawiedliwość, którą on im zabrał.
Korzyścią jest też prostota takiego układu. Nieświadomie zawieramy pewien rodzaj porozumienia psychologicznego, które pozwala kontynuować jakiś znany nam wzorzec relacji. Niby czujemy, że ten wzorzec nam nie służy, ale przynajmniej nie grozi niczym nowym. To widać w źle dobranych małżeństwach, które tkwią w takich układach latami. Narzekają, ale w gruncie rzeczy bronią się przed zmianą. Moim zdaniem do takiej zmowy doszło w Polsce.
Zmowy?
- Folwarcznej zmowy społecznej. Chcemy tego. Chcemy folwark mieć i z nim walczyć równocześnie.
W dużej firmie, której doradzam, słyszę w kuchence następującą rozmowę między menedżerami: "No i co? Byłeś już u szefa?". "Byłem! Stary, zjebka życia!". I widzę masochistyczno-orgazmiczne zadowolenie na twarzy tego człowieka. To oczywiście był z jego strony sarkazm, ale jestem zbyt doświadczony, żeby nie zobaczyć, że było w tym też jakieś szczęście. W innej korporacji dochodzi do molestowania połączonego z mobbingiem, jedna z pracownic publicznie z tego żartuje tak: "W naszej firmie mówimy, że pracujemy jak te damy, ale jak nie damy, to nie pracujemy". Słucham jej i przez chwilę uczestniczę w tej zmowie, chichocząc cynicznie razem z innymi, a przecież mój chichot jest dopełnieniem okropnego scenariusza. Upokarzające relacje w pracy próbujemy sobie zracjonalizować, przekształcić w zabawną bajkę. Starosta Janusz Frąckowiak każe urzędniczce przepisać sto razy jego imię i nazwisko, bo zrobiła pomyłkę. Upokarza podwładną jak zły nauczyciel w podstawówce. A my tę wiadomość sobie rozsyłamy jako świetny internetowy żart do pośmiania się w biurze, choć powinniśmy być wściekli i takiego Frąckowiaka z urzędu natychmiast odwołać.
Ale o czym to świadczy?
- Że w to gramy.
Zmowa folwarczna jest widoczna nie tylko w firmach, ale także w wielu sferach życia społecznego. Szukanie jednej przyczyny katastrofy też jest związane z folwarkiem. Bo narracja folwarczna składa się ze stereotypów i uproszczeń. Dominuje schemat trójkąta dramatycznego, w którym relacje między ludźmi zostają sprowadzone do trzech ról: prześladowcy, ofiary i wybawiciela.
Folwark jest blisko przyrody, a przyrodę trzeba przekupić, wymodlić, pojawia się postać księdza, który bardziej jest szamanem i uzdrowicielem niż przewodnikiem duchowym. Elementem tej zmowy jest również bezduszne traktowanie pacjentów i złe relacje w przychodniach, stosunek lekarzy do pielęgniarek. A także nasz zbiorowy stosunek do wszystkich grup zawodowych, które nie mogą palić opon pod Sejmem. Jak są słabi, to im się nie należy. Profesor Janusz Hryniewicz twierdzi, że folwarczność jest obecna na wszystkich znanych mu uniwersytetach. I dlatego Polska znajduje się na dwusetnym miejscu, jeśli chodzi o innowacyjność uczelni.
Co z tym robić?
- Razem z Mirosławą Marody, Elżbietą Mączyńską, Przemysławem Czaplińskim, Januszem Czapińskim, Robertem Kwaśnicą, Jackiem Żakowskim wziąłem udział w przygotowaniu projektu "Reforma kulturowa 2020-2040". Mieliśmy wszyscy odpowiedzieć na pytanie, jakie zmiany są potrzebne, aby Polska stała się bardziej innowacyjna. Powstały znakomite propozycje z zakresu ekonomii, edukacji, organizacji państwa. Też napisałem swój kawałek. A potem przeczytałem to raz jeszcze i zdałem sobie sprawę, że absolutnie wszystko, co tam proponujemy, nie zacznie działać, jeżeli nie zostanie zaspokojona w Polsce potrzeba bardziej podstawowa. Moim zdaniem jest to potrzeba szacunku.
W większości polskich firm brak szacunku frustruje pracowników na równi z uciążliwościami organizacji pracy i niegodziwą płacą. To samo jest w życiu społecznym. Mamy w Polsce deficyt szacunku, który rodzi społeczne cierpienie. I trzeba się tym zająć.
Mirosława Marody: Lud tego nie kupuje, lud się wkurza
Deficyt szacunku?
- Uważam, że to grzech pierworodny III RP. Od początku w to brnęliśmy.
Transformacja w podobnym momencie rozczarowała bardzo wielu ludzi. Kiedyś działali w "Solidarności", słuchali o wolności, równości i braterstwie, kwiat polskiej inteligencji jeździł do fabryk wspierać te odświętne wartości. Prawie 10 mln osób zapisało się do takiego braterskiego ruchu. Kierowcy strajkowali w imieniu pielęgniarek, a potem, jak trzeba było, pielęgniarki woziły obiady hutnikom. Nad tym wszystkim unosił się ksiądz, który powtarzał, że mamy nawzajem swoje ciężary nosić, a inteligent w "Tygodniku Solidarność" żarliwie pisał, że profesorowie i robotnicy wreszcie działają solidarnie. Całe pokolenie tym oddychało. Niech pan sobie wyobrazi tych ludzi - nie żadnych wielkich działaczy opozycji, ale miliony szaraków - dla których to było najważniejsze doświadczenie życiowe, które ich moralnie zbudowało. I co się dzieje dalej? Najpierw dostali w twarz od Jaruzelskiego i Kiszczaka, którzy to wszystko rozwalili. Upodlili. A potem drugi policzek wymierzyła niewidzialna ręka rynku. Wielu z tych ludzi doświadczyło w latach 90. nieprawdopodobnego osamotnienia i porzucenia.
Chodzi panu o koszty transformacji?
- Chodzi o godność.
Wypłacono robotnikom czy stoczniowcom po 10 tys. na odchodne albo dano jakieś zasiłki. I zostawiono. Nikt ich nie uczył, jak wziąć odpowiedzialność za te pieniądze, żeby się w 20 osób złożyć i zrobić małą spółdzielnię. Nagle inteligenci przestali przyjeżdżać do likwidowanych fabryk, doradzać, już ich to nie obchodziło. Zamiast tego pokazywano palcem zdezorientowanych ludzi: utracjusze, dostali zasiłki i telewizory sobie kupili. A jak czegoś jeszcze chcieli, to słyszeli, że są homo sovieticus. Uważam, że polska inteligencja, elita, my wszyscy mamy sporo do przemyślenia. Dlaczego okazaliśmy się tak niesolidarni zaledwie dziesięć lat po Sierpniu? Nie twierdzę, że nie trzeba było robić trudnych reform. Ale można było uniknąć klimatu pogardy i porzucenia, w którym to wszystko się odbywało.
Parę milionów Polaków w podobnym czasie doświadczyło zagubienia i bezradności. Te emocje zostały w ich rodzinach. I dlatego dzieci tych ludzi są teraz podatne na populizmy, na schemat trójkąta dramatycznego, układu - od Magdalenki aż po Smoleńsk. Współczesna psychologia dobrała się do tego. Wiemy, co się dzieje w naszych głowach pod wpływem traumatycznych doświadczeń. Powstają narracje goryczy i nieufności. Żeby uratować ostatni przyczółek własnej wartości, trzeba zdegradować kogoś innego. Właśnie dlatego w społeczeństwie tak homogenicznym jak nasze tylu ludzi znajduje tylu gorszych od siebie.
Traumy potrafią skakać z pokolenia na pokolenie. Można nie podzielać poglądów na konkretne sprawy mamy, ojca czy dziadka, taki młody człowiek powie: "Ja się z matką w niczym nie zgadzam!". Ale myśli tak samo, bo odziedziczył narrację krzywdy.
Tylko chcę jasno powiedzieć, że Mazowiecki i Balcerowicz nie byli w stanie tego przewidzieć.
Marcin Król: Musimy się ruszyć, odzyskać ideę równości. Inaczej przyjdzie to "coś" i będziemy wisieć na latarniach
Bo zaraz zaczyna się szukanie winnych.
- Tak. A nie o szukanie winnych tu chodzi.
Inna rzecz, że gdyby Leszek Balcerowicz wstał i powiedział: "Chcę was przeprosić za transformację, staraliśmy się, wiele nam wyszło, ale sporo też zaniedbaliśmy", to kto wie, czy tego rodzaju przeprosiny nie miałyby symbolicznego oczyszczającego znaczenia.
Pan żartuje. Co by to zmieniło?
- Może nic by nie zmieniło, a może dużo. Proszę zwrócić uwagę, jak myśmy się z Niemcami przepraszali: "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Z takich symboli składa się życie społeczne. Bo ludziom najczęściej nie chodzi o pieniądze i zasiłki, tylko o honor i szacunek. Być może dałoby się coś ważnego powiedzieć jakimś wielkim filmem? Może ten ostatni film Wajdy powinien być o tym?
"Wszystko zrobiono źle, rozkradziono Polskę" - to chcą ci ludzie usłyszeć?
- Nie. To tylko my uważamy, że oni są tacy prostaccy i nie rozumieją innego języka. Sądzę, że oni raczej chcą usłyszeć, że ich poczucie krzywdy było uprawnione. Przez lata odmawiano im prawa do uprawnionych emocji. Czujesz się skrzywdzony i zagubiony? No to znaczy, że cierpisz na "wyuczoną bezradność". Czasem wystarczy uznać jakieś uczucia. "Mieliście prawo czuć gorycz i osamotnienie, wasi rodzice i dziadkowie mieli prawo czuć się oszukani. My, ludzie nadający kierunek przemianom, wiele rzeczy przegapiliśmy. Musimy więcej rozmawiać, żeby kolejne zmiany w Polsce były bardziej solidarne" - o coś takiego chodzi.
Szacunek.
- Nasze potrzeby są hierarchiczne, najpierw fizjologia, bezpieczeństwo, ale potrzeba szacunku znajduje się tuż nad nimi. Dopiero po względnym jej zaspokojeniu dochodzą do głosu potrzeby wyższe, np. osiągnięć, samorealizacji. Musimy zaspokoić w Polsce tę podstawę, bo inaczej nie będziemy się dalej rozwijać.
Spędziłem z ludźmi kawał życia, najpierw jako terapeuta, potem w firmach i na szkoleniach. Sporo widziałem. Mam wrażenie, że nieustannie uczestniczę w sytuacjach jak z dowcipu: "Córeczko, powiedz magiczne słowo". "Abrakadabra". "Nie, kochanie, magiczne słowo to przepraszam ". Setki razy widziałem, że gdy ludzie się autentycznie przepraszają, okazują sobie szacunek, odbudowuje się rodzina albo firma.
Kolejny milion Polaków myśli o wyjeździe. Ale tym razem nie będzie to emigracja czysto zarobkowa. Zbadano to. Z ankiet wynika, że po pierwsze, szukają za granicą SZACUNKU w pracy. Wiedzą, że będą eksploatowani, i się na to godzą, ale chcą być eksploatowani w sposób twórczy. Po drugie, chcą znać swoje perspektywy. Rozumieją, że jasna ścieżka kariery jest mitem, bo w dzisiejszym świecie trudno przewidzieć, co będzie z jakąś branżą za trzy lata, ale chcą, aby liderzy byli w kontakcie z załogą i mówili pracownikom uczciwie, jak widzą sytuację. A po trzecie, chcą pracować w zespołach, a nie w silosach. Współpracować, a nie tylko rywalizować. Nie zatrzymamy tych ludzi podwyżkami, bo im nie o pieniądze głównie chodzi. Możemy ich zatrzymać wyłącznie zmianą kulturową.
Jak 25-latek mówi, że wyjedzie, to po prostu wyjedzie. A 45-latek co prawda nie wyjedzie, ale uda się na emigrację wewnętrzną. I widzę sporo takich emigrantów wewnętrznych w polskich firmach.
Musimy zburzyć folwark?
- Tak. Ale musimy też uniknąć antyfolwarcznego fundamentalizmu. Dyskredytowania. I złudzeń, że nagle będziemy całkiem inni, jacyś lepsi. Z badań prof. Czapińskiego od lat przecież wynika, że mamy rekordową nieufność. I chcąc nie chcąc, musimy budować na tym. Polska szkoła zarządzania nie może polegać na mechanicznym przenoszeniu wzorców skandynawskich i amerykańskich, powtarzaniu: "Macie słomę w butach, bądźcie otwarci i ufajcie sobie".
To co robić?
- Wierzę w siłę mikrokorekt.
Czyli?
- W firmach szefowie łatwo mogą zrezygnować z elementów spektaklu degradującego, trzymania pracowników pod gabinetem przez 40 minut, spóźniania się, umawiania spotkania, a potem przesuwania go na inny dzień, żeby w ostatniej chwili odwołać, bo to komunikat: "Nie jesteś dla mnie wystarczająco ważny". Mogą unikać powszechnej praktyki nieodpowiadania na maile pracowników.
Konsekwentnie wprowadzona mikrokorekta potrafi przynieść maksymalne efekty. Pewien polski prezes wprowadził na przykład taką zmianę: zanim komuś przerwał, robił oddech. I tylko tyle. Po jakimś czasie pracownicy zaczęli szeptać: "Jaki on program przeszedł? Ile to musiało być szkoleń?". Nawet jego żona przyszła do nas: "To niesamowite, zaczął słuchać mnie i dzieci!". A przecież on po tym jednym oddechu dalej przerywał. To pokazuje, jaki jest w ludziach głód szacunku, wystarczy dać im kilka sekund i czują się przygarnięci w ramiona.
Powtórzę: trzeba uniknąć antyfolwarcznego fundamentalizmu. Tym wszystkim liderom, którzy przez lata byli forsujący i pławili się w folwarku, też należy się szacunek, bo sporo osiągnęli. Nie zdążylibyśmy w złożonych skandynawskich korporacjach, gdzie decyzje są rozłożone na etapy i wszystko się konsultuje, zostać przez 25 lat zieloną wyspą.
Zaakceptować folwark?
- Nie. Ale powiedzieć: tacy właśnie jesteśmy. I zbadać, co z tego wszystkiego jest naszą niezbywalną cechą i może nam dalej służyć. Adam Mickiewicz, pisząc "Ostatni zajazd na Litwie", podobno wciąż się uśmiechał. Staram się myśleć o naszych irytujących cechach narodowych podobnie, z rozczuleniem raczej, a nie ze złością.
Polska to takie Volvo XC90 - musi być zbudowana od nowa, ale za pomocą dobrze znanych rozwiązań. Inaczej skonfigurowanych, z nową estetyką, z dodatkiem nowych technologii. Ze sprawdzonych części musimy złożyć nieco inne auto.
Ze sprawdzonych części?
- Z katolicyzmu na przykład.
W okolicach Białegostoku jest fabryka opakowań, która wygląda jak przeniesiona ze Skandynawii, minimalistyczny design, wykorzystują w niej wody podziemne, ekologia. Relacje międzyludzkie też mają skandynawskie. Szacunek dla pracowników połączony z wysokimi wymaganiami. Z sąsiednich firm chcą u nich pracować, chociaż wcale nie płacą dużo więcej. A w gabinecie dyrektora generalnego wisi krzyż. Pytam: "Jakimi wartościami się kierujecie?". "Dziesięcioro przykazań - mówi - a najważniejsze, żeby kochać bliźniego swego jak siebie samego, także w biznesie". Skandynawska demokracja na polskiej swojskiej podbudowie.
Dlaczego im wyszło?
- Jeszcze nie wiem, studiuję to. Na razie widzę, że mieli intuicję i od początku dbali, aby na głównych stanowiskach stawiać ludzi dojrzałych emocjonalnie, umiejących grać w drużynie. Zaprosili mnie, żebym im podpowiedział jakieś zmiany, a ja w zasadzie nie mam dla nich oferty. Boję się, żeby im tego nie popsuć.
Co dalej?
- Myślę, że stoimy w Polsce przed poważną zmianą. Musimy wykonać rzecz karkołomną psychologicznie, czyli zakwestionować rozmaite dogmaty kapitalistycznej wiary i nie stracić tej wiary. Powiedzieć na wdechu, że dzięki hierarchicznym firmom i wodzowskim partiom osiągnęliśmy przez 25 lat tak wiele, ale zaraz na wydechu dodać, że teraz to nam już ciąży i grozi klęską. Potrzebujemy przenikliwej myśli, która to połączy.
Trudne.
- Tak. Bo w tym jest sporo ambiwalencji. Musimy być dumni z 25 lat i niezwykle krytyczni. Doceniać III RP i mieć do niej pretensje. Szanować ojców założycieli i widzieć trzeźwo ich błędy. Równocześnie.
CV
Jacek Santorski - ur. w 1951 r., psycholog. W Peerelu z grupą przyjaciół założył Laboratorium Psychoedukacji, pierwszy niepubliczny ośrodek psychoterapii (1978). W wolnej Polsce rzucił praktykę terapeuty, zajął się psychologią biznesu, szkoleniami, założył też wydawnictwo. W latach 2012-14 był członkiem Rady Gospodarczej przy premierze Tusku. Prowadzi Akademię Psychologii Przywództwa przy Szkole Biznesu PW i Grupie Values. Żonaty, ma trzech synów.
"Świat się chwieje. 20 rozmów o tym, co z nami dalej"
Grzegorz Sroczyński
Biblioteka Gazety Wyborczej
|
| | |